Gigantyczne zwały śniegu zeszły ze stoku nagle. W niedalekim Karpaczu nikt ich nie usłyszał. 20 marca 1968 r. w w Białym Jarze w Karkonoszach lawina zabiła 19 osób. To największa tragedia w historii polskich gór.
Wieść o tej tragedii rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Przez miasto zaczęły na sygnale gnać karetki, potem ciężarówki zaczęły zwozić żołnierzy z Jeleniej Góry. Ale pierwsi na miejscu byli żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, ludzie ze schronisk: Strzecha Akademicka, Samotnia oraz górnej stacji wyciągu na Kopę.
Dzięki Romanowi Piątkowskiemu, ówczesnemu dowódcy strażnicy WOP pod Śnieżką, na miejsce w błyskawicznym tempie dotarli pogranicznicy czechosłowaccy. Razem z nimi ratownicy górscy i mieszkańcy Karpacza.
Był wśród nich 19-letni wówczas Andrzej Brzeziński. Brał udział w akcji ratunkowej jako ochotnik. Jak wspomina, ciągle „kręcił’ się koło goprowców.
Codziennie służby zwoziły na dół kolejne zwłoki Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki - O lawinie dowiedziałem się na mieście. Ludzie masowo i spontanicznie szli pomagać. Poszedłem i ja z dwoma, trzema kolegami. To, co zobaczyłem na miejscu... Tego nie da się opowiedzieć słowami. Tam trzeba było być. Potworne ilości śniegu. Nigdy czegoś takiego nie wiedziałem. Tego nie da się zapomnieć - opowiada.
Zima 1968 roku była śnieżna. Wiosna - kapryśna i mroźna. Na szczytach Karkonoszy szalał porywisty wiatr, nawiewając coraz więcej śniegu na granie i w kotliny. Pod Śnieżką i mniejszą od niej Kopą, zwłaszcza nad lejkowatym Białym Jarem, zebrał się ogromny nawis śniegu. Goprowcy doskonale wiedzieli, czym to grozi.
I rzeczywiście. 17 marca w Białym Jarze zeszła pierwsza tej wiosny lawina, zasypując wędrujących tamtędy turystów. Cudem przeżyli. Druga odsłona dramatu miała być tylko kwestią czasu.
Trzy dni później z samego rana trasą w górę Białego Jaru wyruszyła 24-osobowa grupa turystów, głównie ze Związku Radzieckiego i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Warunki były paskudne. Choć to była sobota, wyciąg na Kopę tego dnia nie działał. Wiał zbyt silny wiatr.
Z Rosjanami i Niemcami na szlak zabrało się też kilku Polaków. Przed południem pilot wycieczki wybrał trasę marszu. Szli luźną grupą, śmiejąc się i rozmawiając, kiedy nagle z góry zaczęła pędzić na nich ściana rozszalałego śniegu. Lawina zabierała ze sobą wszystko - drzewa, leśne zwierzęta - i ludzi.
Impet śniegu wyrzucił w górę kilka osób z wycieczki i odgarnął ich poza biały jęzor. Pozostałych zabił niemal na miejscu, grzebiąc w tysiącach ton białej śmierci.
Po zejściu lawiny wszystko ucichło. Nawet ptaki nie śpiewały. Kiedy pierwsi ludzie przybyli na ratunek zasypanym, ich oczom ukazał się obraz jak z najgorszych snów. Lawina miała ponad 110 metrów długości i 30 szerokości. Gruba na 20 metrów, ciężka, śnieżna pierzyna, piętrzyła się na czole jeszcze wyżej. 770 metrów pokonała w zaledwie 48 sekund.