Gigantyczne zwały śniegu zeszły ze stoku nagle. W niedalekim Karpaczu nikt ich nie usłyszał. 20 marca 1968 r. w w Białym Jarze w Karkonoszach lawina zabiła 19 osób. To największa tragedia w historii polskich gór.
Na miejsce przybywało coraz więcej ludzi chcących za wszelką cenę dotrzeć do zasypanych. Najsprawniej pracowali ratownicy górscy, żołnierze i wopiści. W poprzek lawiny zaczęto kopać tunele - co dwa, trzy metry kolejny. Zrobili ich ponad 700.
W ruch poszły łopaty i sondy. Czechosłowacy przyprowadzili ze sobą szkolone psy. Wiosenne śniegi są ciężkie. Do wykopywanych tuneli czasami można było wejść wyłącznie w rakach.
- To było ciężkie kopanie. Teraz jest od tego sprzęt, wtedy używaliśmy łopat, sond, sztychówek. Było też bardzo mało wyszkolonych psów, głównie z czechosłowackiej strony.
Lawina trwała zaledwie 48 sekund. To wystarczyło, żeby zabić 19 osób Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki - Ratownicy to było pospolite ruszenie. Wojsko z Jeleniej Góry, pogranicznicy, ratownicy górscy, zwykli ludzie - wspomina Andrzej Brzeziński. Jednym z żołnierzy-ratowników był Wiktor Szczypka z Jeleniej Góry, wtedy na dwudniowej przepustce z wojska.
- Byłem już wtedy ratownikiem górskim. O lawinie dowiedziałem się z goprowskiej radiostacji. Na miejscu zdarzenia byłem przez cały pierwszy i drugi dzień poszukiwań. Widziałem wielkie poświęcenie wielu ludzi, którzy próbowali kogokolwiek uratować. Potem już tylko szukaliśmy ciał - opowiada.
Andrzej Brzeziński jest innego zdania. - Ratownicy, bez względu na to, czy górscy, wodni czy górniczy, zawsze do końca wierzą, że uda się kogoś uratować, nawet po kilku dniach - mówi. - My taką nadzieję mieliśmy do końca - wspomina.
W pierwszych godzinach akcji uratowano pięć osób. Miały ciężkie obrażenia, ale przeżyły. - W lawinach karkonoskich często się zdarza, że ludzie wydostają się sami spod śniegu, ale mają tak rozległe obrażenia, że nie udaje się im pomoc - mówi Andrzej Brzeziński.