Lubiński artysta prezentuje przedwojenne zdjęcie i opowiada niezwykłą historię znajomości jego dziadka ze św. Maksymilianem.
Jego dziadek wraz z rodziną został załadowany do wagonów towarowych. Pociąg ruszył w kierunku wschodnim. - Jechali przez dwa dni i dwie noce. Po ok. 600 km teren zaczął robić się górzysty, a pociąg zaczął zwalniać. Dziadek wykorzystał okazję - kontynuuje pan Krzysztof. - Ruszyli piechotą w stronę Warszawy. Przeżyli. Kiedy złoto i pieniądze się skończyły, trzeba było znaleźć jakieś zajęcie. Dziadek był żołnierzem i był przeszkolony jako sanitariusz. Dostał pracę w niemieckim lazarecie, a niemiecki znał perfekt, bo rodzony był w Królewcu. Niemcy ściągali tam rannych spod Moskwy. Dziadek przepracował w tym miejscu ponad rok - opowiada wnuk.
Major Błaszczyk wraz z wnukami. Po jego prawej stronie pan Krzysztof w wieku dziecięcym. Jakub Zakrawacz /Foto GośćPan Krzysztof przerywa opowieść o losach dziadka, by niespodziewanie wpleść w nią swoją historię. Przenosimy się do Austrii, jest 50 lat później. - Moje dwie córki wychodziły za mąż, musiałem zarobić na wesela. Wyjechałem do Austrii i pracowałem u pewnej życzliwej rodziny. Bardzo sympatyczni ludzie. Po kilku tygodniach przy niedzielnym obiedzie teść mojego szefa (którego nazywałem dziadkiem) zapytał, co sądzę o minionej wojnie. Pytanie chciała przerwać jego córka. Bała się, że rozmowa potoczy się w niebezpiecznym kierunku - wspomina pan Krzysztof.
"Dziadek" Johann powiedział jednak, że do wojny się nie pchał, a do wojska został wcielony siłą, ponieważ Austrię zaanektowały wcześniej Niemcy. Jak wspominał, "debiutował w bitwie pod Moskwą, w trakcie niefortunnego z punktu widzenia Niemiec ataku III Rzeszy na ZSRR zimą 1941 roku". - W czasie odwrotu przy 50-stopniowym mrozie na jego oczach koledzy zamarzali na stojąco, bo o zatrzymaniu się nie było mowy. Żołnierze schowali się w bunkrze, do którego niedługo później Rosjanie wrzucili granat. Johann mówił, że chyba opatrzność go pilnowała, bo przeżył i został zawieziony do lazaretu pod Warszawę. Tam miał poznać człowieka, którego nazywał świętym - wspomina pan Krzysztof.
Ciężko ranny Austriak leczony był w okupowanej Polsce przez 10 miesięcy. Kiedy wydobrzał, został posłany na front. Od opiekującego się nim Polaka otrzymał obrazek. - Johann pokazał nam go. To był wydrukowany w Niepokalanowie obrazek Matki Bożej z napisem z tyłu: "Zakon Franciszkański, Antoni Błaszczczyk" wraz z podpisem mojego dziadka. Kuzyn, który siedział tam ze mną, zaniemówił z wrażenia - śmieje się pan Krzysztof. - To niesamowite! Gdzie Moskwa, Niepokalanów, Królewiec i Austria? Okazało się, że Johann po wojnie przyjeżdżał do Polski szukać mojego dziadka, ale go nie znalazł. Nic dziwnego, dziadek ukrywał się wtedy przed komunistami - wspomina pan Krzysztof, który po chwili snuje opowieść o dalszych losach pana Antoniego.
Dalsza część artykułu na stronie trzeciej