Założyciel Łemkowskiego Zespołu Pieśni i Tańca "Kyczera" i prezes stowarzyszenia pod tą samą nazwą opowiada o Łemkach, organizacji festiwalu i swoim zaufaniu do Boga.
Maciej Dąbrowski: Jak w małej Legnicy udaje się przez tyle lat prowadzić duży międzynarodowy festiwal?
Jerzy Starzyński: Udaje się przede wszystkim dzięki wierze. Skoro Bóg daje jakiś talent, to należy go wykorzystywać, dobrze rozwijać, a nie zakopywać w ziemi. Z tego czerpię siłę. Ten festiwal trwa, ponieważ myślę, że tutaj jest palec Boży.
Dlaczego zespół łemkowski?
Urodziłem się w łemkowskiej rodzinie na wygnaniu. Mówiliśmy po łemkowsku i kultywowaliśmy tradycje, szczególnie takie związane z rokiem liturgicznym według kalendarza juliańskiego, ale tę naszą łemkowskość zamykaliśmy do domu rodzinnego. Wychowałem się w małej wspólnocie wiejskiej pod Legnicą, a w takich małych wspólnotach trudno się było ukryć. Kiedy na to nałożyła się kolejna emisja "Ogniomistrza Kalenia" albo lektura "Łun w Bieszczadach" Gerharda, czy "Wzburzonego Sanu" Szelągowskiego, to rówieśnicy, nie mając jakieś większej wiedzy, wyładowywali swoje niezadowolenie. W mojej klasie na 15 dzieci było 6 Łemków. Akurat tak się składało, że dzieci łemkowskie miały najlepsze oceny. Trudno było wyjaśnić taką sytuację, a że się było kimś innym, to czasami się dostało, szczególnie kiedy potem byłem już jedynym chłopakiem.
To "piętno" ciągnęło się dalej…
Czuło się na sobie stygmatyzację. Jako dzieci postrzegaliśmy tę naszą odrębność jako coś negatywnego, bo to się wiązało z bodźcami, które odbieraliśmy z zewnątrz. Jako dziecko nie potrafiłem wyjaśnić, dlaczego mówimy trochę inaczej, dlaczego ktoś się tak do nas odnosi. Chodziłem do ukraińskiego liceum, bo żadnego łemkowskiego jeszcze wtedy nie było. Bywały sytuacje, że ktoś wiedział, gdzie chodzę do szkoły i zdarzało się w autobusie usłyszeć jakieś epitety.