Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.
Mimo tragedii, jaka wydarzyła się na jego oczach, nie zrezygnował z hodowli gołębi. I nie zrezygnuje, zapewnia Roman Tomczak /Foto Gość Zbigniew Kociuba gołębiami interesował się od dziecka. Jak tylko sięga pamięcią, fascynowały go te ptaki. Nie umie racjonalnie wyjaśnić dlaczego. Tak, jak większość „gołębiarzy”.
- Kocham je - i już! - mówi krótko. Z tej miłości do ptaków, do ich lotów na odległość, na czas, z autentycznego zaangażowania w hobby popularne, choć ciągle niezwykłe, wyrósł szacunek gołębiarskiego środowiska do pana Zbyszka.
W praktyce przekładało się to na powierzanie mu coraz to nowych, odpowiedzialnych zadań w związku. Dziś jest szefem legnickiego okręgu Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych i zasiada w centralnych władzach PZHGP.
Targi gołębi, te w Katowicach w 2006, to były już nie wiadomo które w jego życiu. Okazja do spotkania przyjaciół, do zaprezentowania i oglądania pięknych ptaków, do przebywania w prawdziwie rodzinnej atmosferze, do rozmów, żartów, snucia planów. Jak zwykle na targach. Wrócił stamtąd z uszczerbkiem na zdrowiu i wspomnieniami, które nie długo chciały zniknąć spod zamkniętych powiek. I postanowieniem, że na kolejne targi musi pojechać. W hołdzie kolegom i ptakom.
Zbyszek, żyjesz?!
Łoskot. Jakby szum pękających szyb. Dach gigantycznej hali zaczyna składać się jak karton. Metalowa konstrukcja razem z tonami lodu i wody, wpada do środka. Na dole ludzki ruch, instynktowna chęć ucieczki, ale dokąd? - Nie, nie było panicznych krzyków. Właśnie ta cisza utkwiła mi w pamięci - wspomina Zbigniew Kociuba. W miejscu, gdzie miał swoje stoisko, dach hali spadł na metalowy regał. Zgniótł go w połowie. Właśnie ten regał uratował mu życie. Tylko ta lampa...
- Nie wiedziałem, że spadła mi na rękę. Dziesiątki szkła powbijały mi się w przedramię. Kolega krzyczy: Zbyszek, żyjesz?! Żyję, ale nie mogę się ruszyć. Jemu jakimś cudem nic nie było, choć leżał na podłodze w zwałowisku konstrukcji. Pomógł mi uwolnić się od lampy. Wkoło było pełno wody, która na nas zamarzała - wspomina zamyślony.
Dopiero wtedy zauważyli, że wkoło zaczął się ruch. Ludzie instynktownie, jak kto mógł, kierowali się do wyjścia. Tam już tłum telefonujących do rodzin, żon dzieci. - O 17.20 zadzwoniłem do żony, że hala się zawaliła i że zaraz o tym będzie głośno. Że nic mi nie jest i żeby się nie martwiła. Kolega wziął ode mnie telefon. Chciał zadzwonić do swoich. Już nie zdążył. Linie były poblokowane - opowiada. Biling swojej rozmowy z żoną pan Zbigniew do dziś ma w szufladzie.
Krew z ust
Kiedy powietrze wokół gruzowiska wypełniło się w końcu krzykami, nawoływaniami, jękami rannych i złorzeczeniem ocalałych, w kilka minut od katastrofy na miejscu były już pierwsze zastępy straży pożarnej. - Nie wiem, jak oni to robią. Może dlatego, że to Śląsk, aglomeracja, kopalnie, strażacy byli na miejscu błyskawicznie - pamięta Zbigniew Kociuba. Pierwszych kilka wozów niemal natychmiast zaczęły otaczać kolejne. Potem karetki pogotowia.