Nowy numer 13/2024 Archiwum

Lot nad strąconym gniazdem

Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.

Lot nad strąconym gniazdem   Mimo tragedii, jaka wydarzyła się na jego oczach, nie zrezygnował z hodowli gołębi. I nie zrezygnuje, zapewnia Roman Tomczak /Foto Gość Zbigniew Kociuba gołębiami interesował się od dziecka. Jak tylko sięga pamięcią, fascynowały go te ptaki. Nie umie racjonalnie wyjaśnić dlaczego. Tak, jak większość „gołębiarzy”.

- Kocham je - i już! - mówi krótko. Z tej miłości do ptaków, do ich lotów na odległość, na czas, z autentycznego zaangażowania w hobby popularne, choć ciągle niezwykłe, wyrósł szacunek gołębiarskiego środowiska do pana Zbyszka.

W praktyce przekładało się to na powierzanie mu coraz to nowych, odpowiedzialnych zadań w związku. Dziś jest szefem legnickiego okręgu Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych i zasiada w centralnych władzach PZHGP.

Targi gołębi, te w Katowicach w 2006, to były już nie wiadomo które w jego życiu. Okazja do spotkania przyjaciół, do zaprezentowania i oglądania pięknych ptaków, do przebywania w prawdziwie rodzinnej atmosferze, do rozmów, żartów, snucia planów. Jak zwykle na targach. Wrócił stamtąd z uszczerbkiem na zdrowiu i wspomnieniami, które nie długo chciały zniknąć spod zamkniętych powiek. I postanowieniem, że na kolejne targi musi pojechać. W hołdzie kolegom i ptakom.

Zbyszek, żyjesz?!

Łoskot. Jakby szum pękających szyb. Dach gigantycznej hali zaczyna składać się jak karton. Metalowa konstrukcja razem z tonami lodu i wody, wpada do środka. Na dole ludzki ruch, instynktowna chęć ucieczki, ale dokąd? - Nie, nie było panicznych krzyków. Właśnie ta cisza utkwiła mi w pamięci - wspomina Zbigniew Kociuba. W miejscu, gdzie miał swoje stoisko, dach hali spadł na metalowy regał. Zgniótł go w połowie. Właśnie ten regał uratował mu życie. Tylko ta lampa...

- Nie wiedziałem, że spadła mi na rękę. Dziesiątki szkła powbijały mi się w przedramię. Kolega krzyczy: Zbyszek, żyjesz?! Żyję, ale nie mogę się ruszyć. Jemu jakimś cudem nic nie było, choć leżał na podłodze w zwałowisku konstrukcji. Pomógł mi uwolnić się od lampy. Wkoło było pełno wody, która na nas zamarzała - wspomina zamyślony.

Dopiero wtedy zauważyli, że wkoło zaczął się ruch. Ludzie instynktownie, jak kto mógł, kierowali się do wyjścia. Tam już tłum telefonujących do rodzin, żon dzieci. - O 17.20 zadzwoniłem do żony, że hala się zawaliła i że zaraz o tym będzie głośno. Że nic mi nie jest i żeby się nie martwiła. Kolega wziął ode mnie telefon. Chciał zadzwonić do swoich. Już nie zdążył. Linie były poblokowane - opowiada. Biling swojej rozmowy z żoną pan Zbigniew do dziś ma w szufladzie.

Krew z ust

Kiedy powietrze wokół gruzowiska wypełniło się w końcu krzykami, nawoływaniami, jękami rannych i złorzeczeniem ocalałych, w kilka minut od katastrofy na miejscu były już pierwsze zastępy straży pożarnej. - Nie wiem, jak oni to robią. Może dlatego, że to Śląsk, aglomeracja, kopalnie, strażacy byli na miejscu błyskawicznie - pamięta Zbigniew Kociuba. Pierwszych kilka wozów niemal natychmiast zaczęły otaczać kolejne. Potem karetki pogotowia.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy