Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.
Ludzi ratowano przez całą noc, przy temperaturze poniżej kilkunastu stopni Celsjusza. Rano akcja poszukiwawczo-ratownicza trwała nadal Henryk Przondziono /Foto Gość Jak gołębie
O tych, którym katastrofa zwichnęła psychikę, mówiło się znacznie później, albo wcale. Ale na targi nadal jeżdżą. Da się ich łatwo rozpoznać w tłumie hodowców. Jak wchodzą na halę to instynktownie patrzą w górę, na dach.
- Pewnie nadal się boją takich miejsc. Może nie tego, że się zawali. Boją się wspomnień. Mimo to przyjeżdżają. Miłość do gołębi jest, wie pan, silniejsza niż trauma - zapewnia pan Zbigniew. W rok po katastrofie hali targowej w Katowicach, w której zginęło 65 osób, Polski Związek Hodowców Gołębi Pocztowych zorganizował kolejną wystawę, tym razem w Gdańsku. Pojawili się na niej wszyscy, którzy przed rokiem przeżyli. Ale o tamtym nie chcą mówić.
- Czy to na ogólnopolskich targach, cz to przy piwie w rodzinnych miastach, zawsze znajdzie się ktoś, kto nakieruje rozmowę na ten temat. I ktoś, kto ją natychmiast zgasi - mówi. Pod zawalonym dachem katowickiej hali wystawowej poginęła także część ptaków. Część była tak poturbowana, że i tak nie przeżyły. Jak ludzie. Te, które ocalały, przez wiele dni krążyły później spanikowane nad gruzowiskiem. Też jak ludzie...
- Mojego gołębia odnaleźli po czterech dniach. Odesłali mi go z powrotem – mówi pan Zbigniew. Byli i tacy hodowcy, którzy swoje ptaki odzyskali dopiero po pół roku.
Rany stamtąd
Wiadomość o katastrofie w Katowicach szybko rozeszła się po kraju i bardzo wolno pozwalała o sobie zapomnieć. Pamiętano także o ludziach, którzy ją przeżyli. Pan Zbigniew przypomina sobie dobrze sytuację, kiedy jako ofiara tamtej katastrofy zgłosił się do inspektoratu ZUS.
- Przede mną z gabinetu orzecznika wyszła zdenerwowana kobieta. Pomyślałem: uuu, ostry ten lekarz. A tu, niespodzianka! Przyjął mnie niezwykle uprzejmie i grzecznie. Wiedział, że te rany to stamtąd. To samo w ośrodku zdrowia w Chojnowie. Wiem, że tak samo było z innymi kolegami z naszego i sąsiednich okręgów: Waldemarem Turem czy Robertem Stolarczykiem.
Bardzo dużo pomógł nam Caritas. Na pomoc finansową dla poszkodowanych złożyli się m. in. hodowcy z Niemiec i Belgii. Oni wszyscy więcej nam pomogli, niż państwo - mówi prezes Kociuba, który sam ma orzeczoną dwuprocentową utratę zdrowia za pokaleczoną rękę. Ale ta ręka to nic w porównaniu do straty, jaką poniósł Tadeusz Pałka (Jeleniogórski Okręg PZHGP), który w katowickiej katastrofie stracił syna.
Był czas to naprawić...
Dziesięć lat od tamtych wydarzeń sprawa katastrofy ciągle nie jest zamknięta dla poszkodowanych w Katowicach. Wielu procesuje się o wypłatę odszkodowań. Wielu swoje sprawy przegrało, pozostając z uszczerbkiem na zdrowiu i pustymi kieszeniami. Do dziś temat odszkodowań za tamto wydarzenie jest żywy w środowisku hodowców gołębi w Polsce.
Dziś, po 10 latach od tragedii, nadal nie ustalono winnych tragedii. Jedna osoba dobrowolnie poddała się karze. Wciąż trwają spory w sądach o odszkodowania Henryk Przondziono /Foto Gość
W ostatnim numerze „Dobrego lotu”, czasopiśmie hodowców gołębi pocztowych znalazło się ogłoszenie jednej z kancelarii adwokackich. Nawołują hodowców poszkodowanych w katastrofie katowickiej do założenia pozwu zbiorowego. Ma on ustalić winnych za wszystkie nasze szkody. Pan Zbigniew ma jednak wątpliwości, czy to wszystko ma jeszcze sens.
- Wielu z nas, ci na wózkach, bez rąk i nóg, a zwłaszcza ci, którzy stracili bliskich, czują się oszukani przez ubezpieczycieli i państwo. Było tyle lat, żeby to naprawić, ale nic takiego się nie stało - mówi Kociuba, który jeden proces przed sądem w Złotoryi już przegrał. - Dlatego mam wątpliwości, czy kolejny coś zmieni. Lepiej zająć się tym, co kochamy - mówi, patrząc na gołębnik.