Zawsze po powrocie z pielgrzymki, to pytanie nie daje mi spokoju.
Kiedy wracam z pieszej pielgrzymki z Legnicy na Jasną Górę, która trwa aż 10 dni, zawsze mam w głowie jedno pytanie: jak wszyscy spotykani przeze mnie ludzie mogą żyć, nie chodząc na pielgrzymki?
Tuż po powrocie z pieszej pielgrzymki trzeba wrócić do tzw. normalnego życia. To wymusza chociażby wyjazd do sklepu po zakupy, by uzupełnić pustą lodówkę. I znowu, kiedy stoję na czerwonym świetle i obserwuję mimowolnie mijających mnie ludzi, pojawia mi się myśl: jak i czy w ogóle ci wszyscy ludzie mogą być szczęśliwi, skoro nie chodzą na pielgrzymki?
Druga myśl, która przyszła mi do głowy była o wiele bardziej intrygująca: przecież to samo pytanie miałem w sercu rok, dwa, dziesięć a nawet dwadzieścia lat temu… Tak, każdego, ale to każdego roku ta sama myśl powraca o tej samej porze. Zawsze po powrocie z wędrówki pomiędzy Legnicą a Jasną Górą.
Aby pozostać uczciwym zaznaczę, że obserwowani przeze mnie ludzie nie robią nic złego – przejeżdżają obok mnie na rowerze, samochodem, autobusem. Czekają na przystanku, niosą z trudem zakupy w reklamówkach, jedzą lody albo wyprowadzają psa.
A jednak, porażony tym prozaicznym widokiem codziennego życia, wpatruję się w nich oniemiały i nie mogę się wewnętrznie pogodzić z tym, że statystycznie nikt z nich nigdy nie pójdzie na pieszą pielgrzymkę i nie poczuje radości bycia pątnikiem. Skoro na pielgrzymkowy szlak rusza rokrocznie około 500 osób, a w diecezji legnickiej życie aż 650 tysięcy wiernych, to statystyka jest nieubłagana...
Czy to oznacza, że nie mają szans na doświadczenie Boga w jakimś innym miejscu i czasie? Oczywiście że mają! Mój rozum to wie, ale moje serce i pamięć doświadczenia drogi z uporem, za każdym razem po powrocie z pielgrzymki, stawia mi pytanie: jak oni tak mogą sobie żyć bez pielgrzymowania?
Szukając odpowiedzi dotarłem do takiego wytłumaczenia: pielgrzymka zawsze, ale to zawsze zaczyna się niespodziewanie. Niczym Izraelici wychodzący z Egiptu, tak i pielgrzymi jakby z miejsca, bez przygotowania, są wręcz wyrwani z ustalonego pędu swojego życia i ruszają w drogę ustaloną rytmem liturgii, wiary, słowa Bożego, wspólnoty nieidealnych, ale nawracających się ludzi, cudów spotykanych na co dzień – tak częstych, że aż stają się codziennością, radości z tego że deszcz tylko popadał a nie lał, że słońce świeci a nie grzeje, że boli tylko jedna a nie dwie nogi, że mam gdzie położyć wieczorem głowę i zasnąć, by z rana od nowa robić to, co najważniejsze – iść na spotkanie z Jezusem.
To czas, gdy spadają maski z twarzy i poznajemy siebie samych bardziej, niż byśmy chcieli. Poznajemy bardziej żonę, dzieci i przyjaciół. Gdy rodzą się nowe, niespodziewane przyjaźnie, pojednania i decyzje zmiany życia. Gdy pług Bożej mądrości przewala skiby naszego "chcę" tak, by zasiać w nich ziarno swojej woli. A te ziarna dają później owoce słodkie i soczyste. Jedyne, którymi można się najeść do syta w naszym życiu.
I nagle spotykam ludzi, którzy tego nie doświadczyli. Stąd pytanie: jak oni mogą tak żyć? Bez tego przecież nie da się żyć!