Pięć zakonnic, zamieszkujących jedyny w naszej diecezji dom sióstr salezjanek, opowiada o swoim powołaniu.
Kiedy przychodzi powołanie, człowiek właściwie nie wie, czym ono jest. W moim przypadku było to bardzo mocne powołanie do życia zakonnego. Były nie tyle wątpliwości, co poszukiwanie właściwego zgromadzenia – opowiada s. Ewa Wolska, dyrektorka Domu Zakonnego Zgromadzenia Córek Maryi Wspomożycielki, który znajduje się w Lubinie. – Poszukiwałam jakiejś rady, rozeznania. Pochodzę z miejscowości, gdzie prężnie działało oratorium prowadzone przez księży salezjanów, którzy pomogli mi w odczytaniu tego powołania i dostrzeżeniu, że cechy mojej osobowości wskazują na to, że Pan Bóg wzywa mnie nie tylko do oddania się Jemu, lecz również do pracy z dziećmi i młodzieżą – dodaje siostra.
Tylko nie to
Siostra Zofia należała do parafii, w której pracowały salezjanki. W klasie maturalnej właśnie dzięki nim trafiła do domu formacyjnego na trzydniowe rekolekcje. Kończyła wtedy liceum medyczne i chciała w przyszłości pomagać dzieciom. – Nie wiedziałam jeszcze, w jakiej formie: szkoła czy szpital i pomoc chorym dzieciom. Na rekolekcjach jednak Pan Bóg potwierdził wcześniej dawane mi znaki, bym wstąpiła do zakonu salezjańskiego – opowiada. – Miałam jednak ogromne trudności ze strony rodziców. Kiedy przekroczyłam próg domu formacyjnego w Dzierżoniowie, poczułam pewność i pokój. Wydaje mi się, że ten ból i problem były dla mnie umocnieniem. Od początku mojej posługi katechizuję i uważam, że to jest dla mnie pełnia szczęścia – dodaje zakonnica.
Siostra Elżbieta była wychowanką Ruchu Światło–Życie. Pierwszy sygnał powołania objawił się w trakcie jednego z wakacyjnych wyjazdów I stopnia. – Pewnego wieczora coś „drgnęło”. Wspólnie śpiewaliśmy „Barkę”, a ja nie wiedziałam za bardzo, co się ze mną dzieje – uśmiecha się.
Przyszła zakonnica starała się jednak odrzucać myśl o powołaniu. – „Zakonnica? Tylko nie to!” – wspomina. Powołanie jednak się rozwijało. – Po drodze były zakochania, dyskoteki, jak u dziewczyny w tym wieku. Wkrótce podjęłam pracę… w urzędzie skarbowym! „Do celnika Mateusza przyszedł Pan” – cytuje ze śmiechem s. Elżbieta. – Wiedziałam jednak, że pójście za głosem powołania spotka się z niezrozumieniem ze strony rodziny. Potrzebowałam odwagi do powiedzenia światu i wszystkim wokół, że decyduję się na to – mówi.
Przyszła zakonnica spotkała się z odrzuceniem ze strony rodziny. – Co roku od moich rodziców słyszałam pytanie, czy nie chciałabym wrócić. Za każdym razem się z tego śmiałam – wspomina. Rok przed ślubami wieczystymi okazał się jednak niełatwym czasem. – To był okres poważnych trudności, oczyszczania, doświadczania swoich braków – wspomina. – Wtedy właśnie czekałam na pytanie rodziców o powrót i… po raz pierwszy nie padło! Pan Jezus ma poczucie humoru! – uśmiecha się s. Ela.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się