"Tak dobiegli do kościoła św. Barbary, patronki górników. Bezradni zomowcy nie weszli do środka. Zaraz potem ks. Gniatczyk odprawił tu Mszę św. Na białym obrusie ołtarza, jak wyrzut wobec władzy, ktoś rzucił łuski po nabojach"...
Bez względu na świadków, tutaj szturm także się rozpoczął. Tym razem zomowcy bili z nienawiścią nie tylko w twarze i nogi. Rozszalała milicyjna banda tłukła szyby, wyważała drzwi, niszczyła instalacje. Tego samego dnia dziennik telewizyjny pokazał straty „wywołane przez górników” z Polkowic.
- Po ataku postanowiliśmy wyjść z godnością z kopalni. Ustawieni w szereg, posiniaczeni, zmęczeni, szliśmy ulicą Kopalnianą. Na przedzie
ksiądz - opowiada Juliusz Mateńko.
- Długo tak się nie dało. Kiedy usłyszeliśmy nad głowami świszczące kule zaczęliśmy biec - wspomina.
Kilkuset górników biegło tak przez całe miasto, kładąc jak zboże ogrodzenia przedszkola. Po drodze porzucali pochłaniacze i kaski. Tak dobiegli do kościoła św. Barbary, patronki górników. Bezradni zomowcy nie weszli do środka.
Zaraz potem ks. Gniatczyk odprawił tu Mszę św. Na białym obrusie ołtarza, jak wyrzut wobec władzy, ktoś rzucił łuski po nabojach. Jeszcze tej samej nocy, z 15/16 grudnia, do mieszkań przywódców strajku zapukała Służba Bezpieczeństwa.
- Pamiętam jedno z mojego aresztowania: nie pokazać im, że się boję, panicznie boję - wspominał po latach Juliusz Mateńko.
Później było już tylko internowanie w niedalekim Głogowie. I wigilia Bożego Narodzenia. Najsmutniejsza w życiu. Przepełniona goryczą,
poczuciem klęski i niemocy.
- Nadzieja przychodziła dopiero później, stopniowo. Z Watykanu, z Radia Wolna Europa, od kolegów - mówi Piotr Serafin, a Juliusz Mateńko dodaje: - System rozłaził się im w palcach, a to było widać nawet zza muru interny.
A dyrektor Kostka? Jego partyjni koledzy z dyrekcji KGHM-u pisemnie nakazali mu zwolnienie z pracy wszystkich strajkujących. Zrobił to. A kilka dni później przyjął ich na nowo, za co sam stracił pracę.
- Było napisane: zwolnić. Nie było napisane: nie przyjmować."