"Tak dobiegli do kościoła św. Barbary, patronki górników. Bezradni zomowcy nie weszli do środka. Zaraz potem ks. Gniatczyk odprawił tu Mszę św. Na białym obrusie ołtarza, jak wyrzut wobec władzy, ktoś rzucił łuski po nabojach"...
Górnicy jednogłośnie postanowili nie zjeżdżać. Rozpoczął się strajk okupacyjny. Oprócz kopalń miedziowych strajkowali pracownicy sąsiednich zakładów. Domagano się zniesienia stanu wojennego i uwolnienia internowanych. Około południa zomowcy otoczyli wszystkie strajkujące kopalnie.
- Zaraz po tym jak milicja i ZOMO zablokowały zakład, przyszedł do nas płk. Pieszczota, wtedy, zdaje się, mianowany komisarzem stanu wojennego na obszar Polkowic - wspomina Juliusz Mateńko.
- Zresztą pułkownik był bardzo grzeczny. Ostrzegł tylko strajkujących, że jeżeli nie ustąpią, to będą winni ofiar ewentualnej konfrontacji -
opowiada.
Pieszczota przychodził jeszcze kilka razy. Za każdym razem nadaremnie. W tym samym czasie naciskano na dyrektora Kostkę, ale już w sposób pozbawiony kurtuazji.
- W KGHM-ie powiedzieli mi wprost: jeśli nie przestaną u ciebie strajkować, zalejemy kopalnię. To był typowy, radziecki sposób rozwiązywania górniczych strajków. Wtedy przestraszyłem się nie na żarty - opowiada ówczesny dyrektor kopalni.
15 grudnia zomowcy szturmowali przylegający do kopalni Zakład Naprawczy Maszyn (ZANAM). Milicja i ZOMO bili z furią robotników. Ci, uciekając na teren sąsiadującej z ich zakładam kopalni, zarażali paniką innych.
- Wtedy, złamani tym widokiem i krzykami napadniętych, poddaliśmy pod głosowanie przerwanie strajku. O kontynuowaniu strajku przeważyły dwa głosy - wspomina Piotr Serafin.
Ci, którzy chcieli nadal strajkować, przeszli wyrobiskami do kopalni Rudna Zachodnia. Cztery kilometry. Szyb zachodni też był otoczony kordonem uzbrojonej milicji. Z jednej jego strony górnicy, z drugiej ich rodziny, bo kopalnię dzieli od miasta kilkaset metrów.