Ks. dr Piotr Kot, rektor legnickiego seminarium, o tym, jak formuje się kapłanów i o co chodzi z tą pełnią życia.
Jędrzej Rams: Czy ktoś, kto przychodzi do seminarium, na pewno zostanie księdzem, czy jest to dopiero początek formacji? Czy każdy z kandydatów w trakcie formacji potwierdzi swoje powołanie?
Ks. Piotr Kot: Odwołam się do pewnego obrazu z Biblii jeśli chodzi o potwierdzenie, weryfikację powołania. To jest historia powołania Samuela. Pewnej nocy, będąc w świątyni, słyszy on głos. Słyszy jak ktoś go woła po imieniu. Ale Samuel nie wie od kogo przychodzi to silne wezwanie. Potrzebuje Helego, kapłana, kogoś kto ma doświadczenie życia z wiary, potrafi słuchać Boga, i to on pomaga Samuelowi odpowiednio zinterpretować to, co się w nim dzieje, mówiąc: „To Pan cię wzywa”. Tak samo jest we wspólnocie seminaryjnej, w formacji ku kapłaństwu. Kandydaci zgłaszają się, ponieważ w głębi serca słyszą zaproszenie, żeby zaangażować się w to, co ogólnie określamy mianem „misji Kościoła w świecie”. Przychodzą z różnych środowisk, znajdują się w różnych momentach osobistej historii życia, mają bardzo indywidualne doświadczenie życia z wiary. Ale są pociągnięci głębokim wezwaniem, żeby przylgnąć do tajemnicy Chrystusa, tajemnicy Jego Paschy, a później w to doświadczenie wprowadzać innych. Seminarium - tak jest w zamyśle Kościoła - jest powołane w tym celu, by tworzyć przestrzeń towarzyszenia powołanym, aby mogli podjąć dojrzałą i wiążącą decyzję o złączeniu swojego życia z Jezusem Chrystusem w posłudze przewodzenia wspólnotom wiary. Seminarium jest określane w dokumentach Kościoła jako „źrenica oka biskupa”, bo w rzeczywistości jest ono jego największą troską. Z tego powodu biskup wyznacza i deleguje odpowiednie osoby, które z jego mandatu towarzyszą powołanym. Ostatecznie, patrząc na sylwetki poszczególnych kandydatów, na ich osobiste historie, życie wewnętrzne, predyspozycje, biskup posiłkując się radą tych, którzy troszczą się o formację, ma za zadanie jak Heli potwierdzić niejako „z zewnątrz” głos, z którym kandydat przekroczył seminaryjny próg: „To wezwanie, które słyszysz, jest autentycznym głosem Pana. On zaprasza Cię byś stał się rybakiem ludzi i przedłużeniem Jego rąk”.
Nie wszyscy alumni zostają księżmi…
To prawda. Tak się dzieje, ponieważ nie wszyscy, którzy wstępują do seminarium, mają autentyczne powołanie. Niektórzy z kandydatów kierują się motywacjami, impulsami, pragnieniami, które nie pochodzą od Boga. Dlatego jest taki długi czas, by pod wpływem intensywnych czynników wewnątrz seminarium, jak i różnych uwarunkowań zewnętrznych, kandydaci mogli określić autentyczność głosu, który rozbrzmiewa w ich wnętrzu.
Czyli, że Seminarium Duchowne jest czasem rozeznawania?
Tak. Potrzeba jak największej dojrzałości osobowościowej i religijnej, żeby nie pomylić czysto ludzkiej fascynacji posługą kapłańską z autentycznym powołaniem do stawania się przewodnikiem na drogach wiary. Nie zawsze bowiem sama chęć służenia ludziom jest w jedności z tym, co się wiąże z właściwym pojęciem kapłaństwa. Kapłaństwo to nie tylko „spalanie się dla innych”. Owszem ten aspekt jest istotny. Ale to musi być pewien skutek, owoc zaistnienia czegoś innego, głębszego. Chodzi o to, by kandydaci do kapłaństwa dobrze rozumieli i potrafili przeżywać zjednoczenie z tajemnicą Paschy Chrystusa, zwłaszcza wtedy, gdy ich sposób życia nie będzie szedł w parze z mentalnością współczesnego świata, do którego zostaną posłani.
To oznaczałoby, że formacja seminaryjna jest niczym innym, jak pogłębieniem życia chrzcielnego?
Oczywiście, nie ma innej drogi. W chrześcijaństwie wszystko ma odniesienie do chrztu. Również kapłaństwo powinno bazować na dojrzale przeżywanym chrzcie, ale wiemy, że sporo osób w Kościele nie ma pogłębionej świadomości chrzcielnej. Z tego powodu dla wielu kandydatów seminarium stanowi również przestrzeń formacji pochrzcielnej, tyle że ukierunkowanej na podjęcie misji apostolskiej. Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że czas spędzony w seminarium powinien prowadzić alumna do takiego przeżywania tajemnicy paschalnej, by lud, któremu w przyszłości jako kapłan będzie przewodził, mógł w konkretnych okolicznościach patrząc na swojego przewodnika – jak to pisze św. Paweł – „naśladować jego wiarę”. To jest bardzo istotne, bo w konkretach oznacza zgodę każdej ochrzczonej osoby na życie w dynamice umierania dla siebie, uśmiercania własnego egoizmu, pychy, „starego człowieka”, by mocą Boga mogło objawiać się nowe życie, przebaczająca i jednocząca miłość, „nowy człowiek”. Niestety, czasem o tym zapominamy, gdy dyskutujemy o seminariach duchownych. Niektórym osobom wydaje się, że celem formacji jest jedynie przygotowanie sprawnych organizatorów życia parafialnego, zdolnych do poprawnego „odprawiania” sakramentów i nabożeństw. Tymczasem w życiu kapłana nic nie może być „odprawione”, „odhaczone”: ani liturgia, ani modlitwa indywidualna, ani spotkanie z człowiekiem. Kapłaństwo jest „życiem w obecności Pana”, który na różne sposoby chce objawić swą moc w historii konkretnych ludzi i „wykorzystuje” do tego konkretnego człowieka – kapłana.
Czy można powiedzieć, że na końcu formacji seminaryjnej mamy już w pełni ukształtowanego kapłana? Spełnia on wszystkie wymagania niezbędne do tego, by być pasterzem?
Z tym jest różnie. Człowiek jest człowiekiem i każdy dojrzewa według własnej dynamiki. Mamy świadomość, że niektórzy wychodzą z seminarium z pewnymi deficytami. Ważne jest dla nas, żebyśmy przy końcu formacji mogli dostrzec, że ci, którzy idą do parafii, mają w sobie pewien zaczyn, czy też zdolność, do przeżywania w sobie tajemnicy Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. Nie zawsze jest to tak mocne, jakbyśmy tego chcieli. Wystarcza jednak jeśli widzimy, że kandydat na serio uchwycił się tego stylu życia, który wypływa z Ewangelii. Ważne jest, jeśli dostrzegamy, że potrafi on w różne trudne sytuacje wchodzić w sposób właściwy dla człowieka, który poddaje swoje życie logice wiary. Wtedy możemy powiedzieć: „O, ten kleryk ma w sobie Ducha Jezusa”.
Chyba nie wszyscy kandydaci, którzy proszą o święcenia prezbiteratu, przeżywają to tak intensywnie, jak Kościół tego pragnie?
To prawda, dlatego formacja chrześcijańska w seminarium się nie kończy. Owszem, są tacy, którzy przyjmują święcenia mając bardzo dojrzale ukształtowaną sylwetkę. Tak było chociażby w przypadku bł. Karla Leisnera (zm. 1945), który przyjął święcenia w obozie koncentracyjnym KL Dachau, celebrował jako kapłan tylko jedną Eucharystię i zmarł kilka miesięcy po wyzwoleniu obozu. On w momencie wchodzenia w kapłaństwo był gotowy na sto procent do przeżycia Paschy Chrystusa. Tym pociągał innych współwięźniów w czasie obozowej egzystencji. Trzeba uczciwie powiedzieć, że bł. Karl Leisner nie jest odosobnionym przypadkiem. Również dzisiaj mamy alumnów, którzy wychodzą z seminarium bardzo dojrzali. Ale są też tacy, dla których moment święceń jest zaledwie połową drogi, albo punktem wyjścia. Ważne jest to, żeby sam kandydat miał tę świadomość, ale też Kościół musi to widzieć, że prosząc o sakrament święceń ma on trwałe odniesienie w myśleniu i działaniu do tajemnicy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa i pragnie, by ta tajemnica w niego coraz mocniej „wrastała”. Tylko wówczas będzie on mógł na różnych płaszczyznach swojej posługi wprowadzać w życie paschalne innych i w ten sposób stanie się dla wspólnoty tym, który prowadzi ją do przeżywania prawdziwej jedności w wierze.
Warto zatem troszczyć się o jakość formacji seminaryjnej?
Trzeba się o to troszczyć, bo to jest gra o wielką stawkę. W posłudze kapłańskiej chodzi przecież o prawdziwe życie…