Nie będzie o tych, co głosowali, a teraz udają, że nie. Będzie o tych, co startując z szeregów Platformy, wyparli się własnej, rządzącej jeszcze partii.
Konia z rzędem temu, kto widział plakat przedwyborczy kandydata Platformy Obywatelskiej opatrzony logotypem partii większym niż główka szpilki. Jak okiem sięgnąć, jak Polska długa i szeroka, kandydaci PO starali się jak mogli uniknąć identyfikowania się ze swoją partią.
Jedni stosowali inne niż tradycyjne, kojarzone z partią kolory. Inni pomniejszali logotyp do wymiarów lilipucich i umieszczali w którymś z góry przegranych (sic!) narożników. Byli i tacy (kto widział na dolnośląskich, gigantycznych bilbordach, ten wie), którzy logotyp Platformy w ogóle wyrzucali z plakatu. Tak, jakby wstydzili się, skąd ich partyjny ród.
Czego się wstydzili? Słabego wyniku? Identyfikowania z przegranymi? Skąd wiedzieli przed wyborami, że przegrają? Dziwny jest ten świat polityki. Osobiście miałbym większy szacunek do kandydata, który z godnością szedłby do wyborów pod godłem nawet skompromitowanej partii.
Bo przecież nie zawsze była skompromitowana. Kiedyś też była "polityczną dziewicą:. A że dziś zbrukana, to od razu rozwód? Przecież nie każdy kandydat w tym zbrukaniu maczał ręce. Czy to znaczy, że ci, którzy maczali, pozbywali się logo partii z własnych plakatów? Nie wiem.
Wiem, że m.in. przez to PO straciła Dolny Śląsk. Mętnym nieprzyznawaniem się do własnej partii, która jest jak brzydka żona. Kocha się ją, ale na mieście razem lepiej się nie pokazywać.