Wystarczy raz spojrzeć im w oczy i już wiadomo – to Boży ludzie. Pogodna cierpliwość, z jaką idą przez Europę, jest rodem ze średniowiecznych hagiografii.
Kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy, jeden po drugim całowali krzyż stojący w kościele benedyktyńskim w Lubiniu. Był ciepły czerwcowy wieczór. Oni – po kilkudziesięciu kilometrach marszu w spiekocie, z tym krzyżem na barkach. Msza św. to najważniejsze, czego chcą od nocujących ich proboszczów. Ważniejsze od wody, chleba i skrawka podłogi, żeby odpocząć. Po Mszy szli cichutko chłodnymi korytarzami klasztoru.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.