70 lat temu czerwonoarmiści weszli na Dolny Śląsk. Zdobywając go, nie wyzwalając. Zapominają o tym niektórzy samorządowcy i młodzież.
Luty to miesiąc, kiedy co jakiś czas pojawiać się będą informacje prasowe o delegacjach, zniczach i wieńcach pod pomnikami wojennymi. Okazja do tych demonstracji patriotyzmu jest jedna - okrągła rocznica przewalenia się przez Dolny Śląsk walca wojny. Jechał ten walec ze wschodu na zachód, do Berlina. Po drodze zajmował kolejne dolnośląskie miasta, zapalając na nich "pochodnie zwycięstwa". Wyzwolona Legnica była taką pochodnią. Dziś tylko z przedwojennych zdjęć widać, jak gęsta była kiedyś sieć zabytkowych kamienic wokół katedry.
Sowiecki żołnierz atakował, palił, gwałcił i rabował. No, i przy okazji wyzwalał. W jednym z miast naszej diecezji tak właśnie określała młodzież hołd składany czerwonym wyzwolicielom pod jednym z pomników. Pamiętam, jak na którymś z wykładów prof. Grzegorz Strauchold mówił, żebyśmy w takich sytuacjach zadawali sobie pytanie, kogo sowiecki żołnierz wyzwalał na Dolnym Śląsku w lutym 1945 roku? Skoro byli wyzwoliciele, musieli być i wyzwoleni. Ale nie było. Wyzwoleni musieli tu dopiero dojechać bydlęcymi wagonami zza Buga.
Taką refleksją nie zaprzątali sobie głowy samorządowcy tego miasta, gdzie składano hołd wyzwolicielom. Ani młodzież, której się to wyzwolenie wbija do głów. Zdumiewające, że taka sama, wyzwolicielska retoryka, była żelaznym punktem nauczania historii za PRL-u. Wtedy był to dobry sposób na niepamiętanie o wyzwolonych przez czerwonoarmistach Lwowie, Wilnie, Tarnopolu, Stanisławowie. Teraz, zdaje się, też jest.