O byciu extranjero, misjach jako powołaniu oraz sile modlitwy wstawienniczej z s. Anną Romanowską rozmawia Jędrzej Rams.
Jędrzej Rams Gość Legnicki: Skąd pomysł, aby pojechać na misje? W jaki sposób zapadła decyzja o wyjeździe akurat do Boliwii?
S. Anna Romanowska CSSE: Takie pomysły to zazwyczaj rodzą się u Pana Boga. Później delikatnie rożnymi natchnieniami, myślami zaczyna cię prowokować. Tak było w moim przypadku. W ciągu prawie dziewięciu lat mojego życia zakonnego w ogóle nie myślałam o misjach, a nawet przerażała mnie ta myśl, aż w końcu zaczęły pojawiać się takie niepokojące wewnętrzne poruszenia. Byłam na etapie rozeznawania tych natchnień. Na ten czas przypadła wizytacja generalna naszej prowincji. Matka Generalna odwiedziła wszystkie placówki i tak w czasie rozmowy, a nawet już kończąc zapytała mnie tak ni stąd ni zowąd „czy czasem nie myślałam o misjach?”. I tak wszystko się zaczęło. Miałam możliwość wyboru pomiędzy Afryka a Boliwią, ale w odpowiedzi stwierdziłam: „I tu i tam daleko wiec poddaje się decyzji Matki”.
Od kiedy tam Siostra pracuje? Co jest najtrudniejszego w „byciu siostrą na misjach”?
Na misjach jestem od 2011 roku . W byciu siostra jako siostra zakonna nie ma jakichś większych trudności. Kościół w Boliwii nie jest ani prześladowany ani jego członkowie. Oczywiście stawia się wiele wymagań od strony państwa, wyczuwa się również niechęć wobec Kościoła katolickiego, ale to dotyczy raczej spraw politycznych, prawnych, bardzo długiego i skomplikowanego procesu instalacji prawnej konkretnej wspólnoty. A to w moim przypadku jest na dalszym planie. W codzienności, w spotkaniu z konkretnymi osobami nie odczuwa się tego, a nawet wręcz przeciwnie. Doświadczam wiele szacunku, życzliwości ale i nieufności i dystansu, a nawet różnych form wykorzystania mojej niewiedzy, czy bycia “extranjero”, czyli kimś z poza kraju – obcym.
Gdzie konkretnie, jaka placówka? Jak wygląda praca – czemu się poświęcacie?
Dwa i pół roku byłam w Boliwii w Sucre, które znajduje się na wysokości 2700 m n.p.m. We wspólnocie było nas trzy. Przez dwa lata wynajmowałyśmy mieszkanie a ostatnie pół roku mieszkałam już w naszym domu, który kupiłyśmy od sióstr z innego zgromadzenia, ponieważ one zamykały placówkę. Jedna z sióstr, s. Lucyna Hałabis, pracuje jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu, natomiast s. Patrycja i ja podjęłyśmy posługę duszpasterska oraz prace z dziećmi w dwóch świetlicach przy rożnych kaplicach. W styczniu tego roku zostałam poproszona o zmianę kraju i obecnie znajduje sie w Paragwaju – w mieście Guarambaré. Jest nas również trzy. Pracujemy w duszpasterstwie (katechezy, celebracja liturgii słowa, nowenny, grupy młodzieżowe i dziecięce). Po za tym prowadzimy centrum dla dzieci i młodzieży, w którym mogą odrabiać lekcje, pobawić się, spędzić wolny czas i zjeść skromne drugie śniadanie czy podwieczorek.
Są miejscowe powołania?
Co do powołań to o nie bardzo trudno, ale też potrzeba czasu, aby ludzie nas poznali, zaczęli choć troszkę traktować jak “swoich”. Należy prosić Pana o te łaskę, bo to On powołuje, a my jesteśmy tylko narzędziami w Jego ręku. W obecnym czasie chyba wszędzie doświadczamy tej trudności podejmowania konkretnej decyzji i bycia w tym konsekwentnym. Tutaj jest to może jeszcze bardziej trudne, ze względu na to, że bardzo duży nacisk wywiera rodzina i to jest w wielu przypadkach poważny i głęboki problem.
Czy a może jak Kościół w Boliwii zareagował na wybór papieża z Ameryku Południowej?
Cóż pracuje głownie z dziećmi, młodzieżą i prostymi ludźmi, tak wiec, niestety, ich zainteresowanie Kościołem powszechnym jest znikome. Jest to smutne, ale oni często martwią się, jak przeżyć kolejny dzień i nic więcej. Oczywiście w gronie osób juz bardziej obytych ze światem zewnętrznym panowała wielka radość i duma.
Jest Siostra odbierana bardziej jako Polka, może bardziej jako katoliczka czy może wreszcie po prostu jako zakonnica, bez patrzenia na narodowość?
Myślę, że o to należało by zapytać tubylców. Ja mogę powiedzieć tylko o moich odczuciach, wrażeniach. Pierwsze co się czuje to dystans, to że jesteś jak już wcześniej wspominałam “extranjero – obcy” - kaleczysz język, nie znasz dialektu qechua, aymara, a w Paragwaju Guarani (Paragwaj ma 2 języki urzędowe hiszpański i guaraní), masz białą cerę, inny akcent. A cóż za tym idzie, no niestety często wiąże się to z tym, że jesteś naciągany więcej płacisz za wszystko (jeśli zakupy robi się na otwartym merkado – tam nie ma cennika, cen zależą od akcentu i koloru skóry). Dla ludzi jesteś “moncha – zakonnica, lub “madrecita” – mateczka", wiec twoim “obowiązkiem” jest dawać. To jest naprawdę trudne i bolesne. Obecni misjonarze zbierają owoce wcześniejszych, którzy wielokrotnie rozdawali i teraz misjonarz to ten, który ma dawać. Przed nami długi proces, który już się zaczął od zmiany myślenia i uczenia ludzi współtworzenia misji, zmiany patrzenia na nas jako misjonarzy głosicieli Chrystusa, a nie organizacji charytatywnej. Wszystko jest potrzebne: pokarm, ubranie, ale przede wszystkim niesienie pomocy duchowej, troska o zbawienie swoje i innych. Trudno jest zachować proporcje zarówno misjonarzom, jak i tym którym posługujemy.
Siostra jest objęta duchową adopcją – to umacniająca świadomość? Czego potrzeba najbardziej – modlitwy, pieniędzy, odpoczynku?
Jest to wielka radość i nieoceniona pomoc. Jestem świadoma, że gdyby nie modlitwa mojej mamy, rodzeństwa, współsióstr i tych, którzy podjęli się tego wysiłku nie dałabym rady i nie chodzi tu o zdrowie, możliwości fizyczne, ale o to, że życie misjonarza, na tyle na ile ja go doświadczyłam, to nieustanne zmaganie się ze sobą, ścieranie dwóch różnych światów, poglądów, wartości, przekonań, zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością, odkrywanie swoich słabości w bardzo jaskrawym świetle. Życie na misjach to drobne radości i wielki porażki, to ogromny wysiłek i maleńkie owoce a nawet ich brak. Czasami masz wrażenie, że to nie ma sensu, że cię tu nikt nie chce, ze dobrze było bez ciebie, a jednak Pan Bóg mówi „trwaj, bądź cierpliwa, zaufaj, uwierz…” Tylko modlitwa nadaje sens temu wszystkiemu. To jest moja droga do zbawienia i może nie chodzi o zbawienie innych ale o moje. Taką drogę Bóg przewidział dla mnie, wiec staram się iść najlepiej jak potrafię. Różnie mi to wychodzi, ale modlitwa innych podtrzymuje, jak Aaron podtrzymywał ręce Mojżesza w czasie modlitwy. Myślę, że tak samo jest z modlitwa tych, którzy towarzyszom osobom powołanym.