W całym kraju jak grzyby po deszczu pojawiają się sale koncertowe, obliczone na wymagającego widza. Eksperci przestrzegają, że będą świecić pustkami. Wcale nie.
I nie mam tu na myśli nagłej metamorfozy zwykłego Kowalskiego w wytrawnego melomana. Takie rzeczy się nie zdarzają, nawet w Polsce. Mam na myśli koncerty, jakie co roku wypełniały wnętrza katedry, naszych diecezjalnych bazylik a nawet prowincjonalnych, parafialnych kościołów.
Wypełniały i wypełniają. Jeszcze nie zdarzyło mi się być na takim koncercie (czy to muzyki kościelnej, organowej czy chóru) na którym ławki nie byłyby zajęte do ostatniego miejsca. A przecież to zwykle wieczorna pora, po Mszy świętej. Nikt nie zmusza nikogo, żeby został w kościele godzinę, półtorej dłużej. A jednak zostają.
Widziałem ludzi, którzy z zamkniętymi oczami smakowali dźwięki płynące spod ołtarza albo z chóru. Ci sami ludzie zapełniają później sale koncertowe Filharmonii Dolnośląskiej, przyprowadzając swoich znajomych i znajomych znajomych. Bo taka jest chyba kolejność tej przygody z kultura wyższą. najpierw w kościele, później w filharmonii czy teatrze.
To Kościół wychowuje do przeżywania doznań duchowych, do których każdy z nas wewnętrznie tęskni. Odpowiada na te tęsknoty i je umacnia. A potem oddaje w ręce świata, tych wszystkich jak grzyby po deszczu rosnących filharmonii i teatrów. A tam, nierzadko starzy znajomi - artyści, aktorzy, muzycy, wykonawcy dobrze znani z wieczornych spotkań po Mszach świętych.
Na przekór temu, co mówią malkontenci przebrani za ekspertów, filharmonie nie będą puste. Przynajmniej tak długo, jak długo puste nie będą kościoły.