Kiedy odwiedzają nas Polacy z Białorusi, nie zastanawiamy się, jak dostali wizy. Kiedy przyjeżdżają z Ukrainy, nie pytamy o wojnę. Jak są z Litwy, nie obchodzi nas temat dwujęzycznych nazw.
Przebiegam myślami przez wszystkie wizyty polskich księży, biskupów, wiernych Kościoła katolickiego, młodzieży i dorosłych, którzy odwiedzali nasze parafie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Pierwsze skojarzenie to radość na ich twarzach. Później nasza ciekawość, jak im się u nas podoba, jakie wrażenia zawiozą do swoich domów i parafii. Czy aby wszystko dopięliśmy na ostatni guzik? Czy aby na pewno dość się pochwaliliśmy jak to u as dobrze, jak mamy zorganizowane, czego dokonaliśmy?
Bo najważniejsze jest przecież, co sobie o nas pomyślą, nasi bracia w Kazachstanie, na Białorusi, Ukrainie albo na Litwie. Że owszem, wiemy, że im ciężej, ale żeby od nas się uczyli, jak sobie radzić. Co prawda nie za bardzo wiemy dlaczego właściwie mają ciężej, ale to drobiazg. Nie warto pytać, bo po co psuć sobie dobre samopoczucie? Przyjechali, pobyli, uradowani wyjechali. Czego chcieć jeszcze?
Pokory. I zwykłej ludzkiej troski. "Bracia, jak możemy wam pomóc?". Takiego pytania brakuje. Jest go za mało. Nabiera rangi i znaczenia dopiero wtedy, jak ich przyjazd się opóźnia, psując nasze plany, albo w ogóle nie dochodzi do skutku. Wizy?! Jakie wizy? Jak to - nie dostali? Jak to, zatrzymali im paszporty? Nie pozwalają mówić po polsku? Trudno o zgodę na budowę kościoła? Ktoś im bliski zginął na Krymie? O Boże! Jak to? Gdzie?! Dlaczego nie mówiliście, pomoglibyśmy! Pomoglibyśmy? No właśnie...
To raczej my możemy uczyć się pokornej pobożności od Polaków rozsianych za naszą wschodnią granicą. Tak, jak od tej garstki młodych ludzi, którzy gościli niedawno w Nowogrodźcu. Gościli, bo pomógł im polski konsul. Czy jeśli on kiedyś zawiedzie, będziemy mieli tyle odwagi, żeby się o nich upomnieć?