Policja karze na podstawie wykroczeń drogowych zarejestrowanych i przesłanych przez innych kierowców. Dlaczego jednak drogówka nie oglądają oper mydlanych?!
"Gazeta Wrocławska" jeden ze swoich tekstów poświęciła w tym tygodniu tematowi tzw. rejestratorów samochodowych. Chodzi o to, że kierowcy, którzy nagrali czyjeś wykroczenie na drodze, coraz częściej przesyłają taki film na policję, a ta "chętnie z nich korzysta".
Co należy chyba rozumieć tak, że policja na podstawie ewidentnego wykroczenia i możliwości zidentyfikowania pojazdu po numerach, nakłada na jego właściciela mandat. Wiadomo - jest przewinienie, jest kara. Jak w kowbojskim filmie. Nie chcę teraz zajmować się moralną oceną tego zjawiska, bo jedni mówią, że wysyłając film dbają o bezpieczeństwo na drodze, inni - że to przejaw donosicielstwa.
Jeśli jednak przyjąć, że policja karze w ten sposób kierowców łamiących przepisy o ruchu drogowym, to brakuje tu konsekwencji. A może tylko spostrzegawczości? Nie trzeba być bowiem geniuszem obserwacji, żeby w ciągu jednego tygodnia zobaczyć, jak na "Barwach szczęścia" czy innym "M jak miłość" aktorzy prowadząc samochód (są w ruchu drogowym! to nie laweta ani studio!) beztrosko rozmawiają przez komórkę, nie zapinają pasów bezpieczeństwa czy nie zatrzymują się na "stopie" przed przejazdem kolejowym.
Zapytałem o to swego czasu rzecznika Komendy Głównej Policji. To było jeszcze wtedy, kiedy o filmikach przesyłanych od kierowców nikt nie słyszał. Odpowiedział, że zajmą się sprawą, zwrócą do producentów i scenarzystów z odpowiednim apelem i podziękował za interwencję (interwencję?!).
Od tej rozmowy minęło kilka lat, a na ekrany jak dawniej wjeżdżają sceny z kierowcami-aktorami beztrosko łamiącymi przepisy i dającymi znakomity przykład milionowej rzeszy widzów. Pamiętam, że zapytałem też pana inspektora, czy na podstawie takiej telewizyjnej sceny, której nawet nie trzeba wysyłać na policję, bo przypuszczam, że wielu policjantów z drogówki je ogląda - można ukarać kierowcę (aktora?) mandatem? Odpowiedział, że nie wie.