Święty przyjaciel

Jakub Zakrawacz

publikacja 14.08.2022 18:18

Lubiński artysta prezentuje przedwojenne zdjęcie i opowiada niezwykłą historię znajomości jego dziadka ze św. Maksymilianem.

Święty przyjaciel Malarz trzyma rodzinne zdjęcie. Widać na nim m.in. stojących przy wielkanocnym stole dziadka Antoniego i świętego franciszkanina. Jakub Zakrawacz /Foto Gość

W niedzielę 14 sierpnia wspominamy św. Maksymiliana Marię Kolbego, który 81 lat temu został zamordowany w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym Auschwitz. Święty, który oddał życie za Franciszka Gajowniczka, męża, ojca rodziny oraz sierżanta Wojska Polskiego, przed wojną przyjaźnił się z innym wojskowym.

Święty przyjaciel   Zdjęcie zachowało się ukryte w rodzinnej wazie. Jakub Zakrawacz /Foto Gość

- Dziadek bardzo aktywnie działał w Kościele. Należał do III Zakonu św. Franciszka - mówi o mjr. Antonim Błaszczyku jego wnuk Krzysztof Jasiński. - Spotkali się i zaprzyjaźnili. Potem współpracowali przez wiele lat. Maksymilian drukował "Rycerza Niepokalanej", a dziadek rozprowadzał jego obrazki, broszurki z modlitwami. Trwało to do II wojny światowej. Jeden zginął w Auschwitz, drugiego po wojnie dopadli komuniści - dodaje lubiński malarz, który trzyma w dłoniach zdjęcie, niezwykły relikt przeszłości. Widzimy na nim goszczącego w domu dziadka św. Maksymiliana, który najprawdopodobniej błogosławi pokarmy na wielkanocny stół rodziny swojego przyjaciela. - Z opowiadań mamy i cioci wiem, że św. Maksymilian był częstym gościem w ich domu - dodaje pan Krzysztof i rozpoczyna opowieść o losach swojego dziadka.

Święty przyjaciel   - Dziś to dla mnie jak relikwia - mówi o dyplomiku z podpisem męczennika pani Stanisława. Jakub Zakrawacz /Foto Gość

- W 1920 r. jako 18-latek wyruszył na ochotnika na wojnę z bolszewikami. Został zawodowym żołnierzem. Powrócił w okolice Warszawy, a potem został przeniesiony na wschód, w okolice Drohobycza, gdzie stacjonował - mówi pan Krzysztof.

Początek drugiej wojny światowej to "wyzwalanie" ziem wschodnich, czyli niespodziewany atak bolszewików na Polskę. Jego oddział zostaje rozbity, a pan Antoni trafia przed pluton egzekucyjny. W tym samym czasie w lasach na tym terenie trwały jeszcze walki Polaków z Rosjanami, w których brał udział przyrodni brat Antoniego - Stanisław. Rosyjski pluton niespodziewanie wstrzymał wykonanie wyroku. Pan Antoni wyczuł szansę, by uciec. - Dziadek wspominał, że przez dwie godziny uciekał na bosaka (Rosjanie zdążyli mu zabrać buty). Wpadł do swojego domu, postanowił spakować się i uciec nad ranem. NKWD było jednak szybsze, o 3.00 w nocy otoczyło dom i było już po wszystkim - opowiada pan Krzysztof.

Dalsza część opowieści na stronie drugiej

Jego dziadek wraz z rodziną został załadowany do wagonów towarowych. Pociąg ruszył w kierunku wschodnim. - Jechali przez dwa dni i dwie noce. Po ok. 600 km teren zaczął robić się górzysty, a pociąg zaczął zwalniać. Dziadek wykorzystał okazję - kontynuuje pan Krzysztof. - Ruszyli piechotą w stronę Warszawy. Przeżyli. Kiedy złoto i pieniądze się skończyły, trzeba było znaleźć jakieś zajęcie. Dziadek był żołnierzem i był przeszkolony jako sanitariusz. Dostał pracę w niemieckim lazarecie, a niemiecki znał perfekt, bo rodzony był w Królewcu. Niemcy ściągali tam rannych spod Moskwy. Dziadek przepracował w tym miejscu ponad rok - opowiada wnuk.

Święty przyjaciel   Major Błaszczyk wraz z wnukami. Po jego prawej stronie pan Krzysztof w wieku dziecięcym. Jakub Zakrawacz /Foto Gość

Pan Krzysztof przerywa opowieść o losach dziadka, by niespodziewanie wpleść w nią swoją historię. Przenosimy się do Austrii, jest 50 lat później. - Moje dwie córki wychodziły za mąż, musiałem zarobić na wesela. Wyjechałem do Austrii i pracowałem u pewnej życzliwej rodziny. Bardzo sympatyczni ludzie. Po kilku tygodniach przy niedzielnym obiedzie teść mojego szefa (którego nazywałem dziadkiem) zapytał, co sądzę o minionej wojnie. Pytanie chciała przerwać jego córka. Bała się, że rozmowa potoczy się w niebezpiecznym kierunku - wspomina pan Krzysztof.

"Dziadek" Johann powiedział jednak, że do wojny się nie pchał, a do wojska został wcielony siłą, ponieważ Austrię zaanektowały wcześniej Niemcy. Jak wspominał, "debiutował w bitwie pod Moskwą, w trakcie niefortunnego z punktu widzenia Niemiec ataku III Rzeszy na ZSRR zimą 1941 roku". - W czasie odwrotu przy 50-stopniowym mrozie na jego oczach koledzy zamarzali na stojąco, bo o zatrzymaniu się nie było mowy. Żołnierze schowali się w bunkrze, do którego niedługo później Rosjanie wrzucili granat. Johann mówił, że chyba opatrzność go pilnowała, bo przeżył i został zawieziony do lazaretu pod Warszawę. Tam miał poznać człowieka, którego nazywał świętym - wspomina pan Krzysztof.

Ciężko ranny Austriak leczony był w okupowanej Polsce przez 10 miesięcy. Kiedy wydobrzał, został posłany na front. Od opiekującego się nim Polaka otrzymał obrazek. - Johann pokazał nam go. To był wydrukowany w Niepokalanowie obrazek Matki Bożej z napisem z tyłu: "Zakon Franciszkański, Antoni Błaszczczyk" wraz z podpisem mojego dziadka. Kuzyn, który siedział tam ze mną, zaniemówił z wrażenia - śmieje się pan Krzysztof. - To niesamowite! Gdzie Moskwa, Niepokalanów, Królewiec i Austria? Okazało się, że Johann po wojnie przyjeżdżał do Polski szukać mojego dziadka, ale go nie znalazł. Nic dziwnego, dziadek ukrywał się wtedy przed komunistami - wspomina pan Krzysztof, który po chwili snuje opowieść o dalszych losach pana Antoniego.

Dalsza część artykułu na stronie trzeciej

- Komuniści nie dawali mu spokoju. Nie mogli mu wybaczyć ucieczki z transportu na Wschód. Dziadek często zmieniał miejsce zamieszkania, prace. A miał ich sporo. To był Leonardo da Vinci współczesnych mu czasów - dodaje pan Krzysztof i wymienia m.in. funkcje dyrektora szkoły, nauczyciela, kuratora ds. nieletnich, opiekę nad dziećmi niepełnosprawnymi (którym robił zabawki!) oraz działalność w katolickiej sekcji Polskiego Związku Esperantystów.

Według pana Krzysztofa, ostatnia działalność miała przyczynić się do śmierci dziadka. - Po wojnie był aktywnym członkiem związku. W okręgu Głuszyca, Wałbrzych, Kłodzko dziadek działał m.in. ze śp. ks. Henrykiem Paruzelem (duchowni bardzo aktywnie w nim uczestniczyli, szczególnie na Dolnym Śląsku). W 1976 r. zorganizowali sympozjum na cześć św. Maksymiliana Kolbego. Zjechało się ponad 100 esperantystów z 8 krajów. To właściwie przypieczętowało los ich obu, bo ks. Paruzel niedługo potem zginął w wypadku samochodowym, a zaraz po nim dziadek, w wypadku kolejowym - opowiada wnuk, który wskazuje na "długą pamięć" komunistów oraz fakt, że działalność katolików przyciągała wielu młodych, co nie było na rękę ówczesnym władzom.

- Dziadek miał swoją ulubioną trasę do Głuszycy. Szedł ślepym torem. Tam bardzo rzadko cokolwiek jechało. Maszynista znał Antoniego. Zatrąbił, Antoni szedł bokiem, ale - według relacji maszynisty - w pewnym momencie zobaczył, jak gdyby coś rzuciło Antoniego prosto pod jego lokomotywę. Po wypadku zabroniono nam oglądać dziadka, nawet otwierać trumnę - wspomina wnuk. - Po jego śmierci ubecja posprzątała mieszkanie do zera. Nasza babcia była zastraszana, bała się nawet powiedzieć, co stało się z jego rzeczami - wspomina.

Po latach jednak okazało się, że jeden ze "skarbów" wciąż pozostawał na swoim miejscu. Opowiada o nim Stanisława Błaszczyk, 89-letnia córka Antoniego i ciocia pana Krzysztofa.

- Pewnego dnia, w trakcie, gdy odwiedzałam siostrę, na ziemię spadła i rozbiła się waza, w której trzymała ona różne papiery rodziców - opowiada pani Stanisława. Jej oczom ukazał się wtedy niezwykły dyplomik... z podpisem św. Maksymiliana! - Od dziecka byliśmy wychowywani w duchu, że Bóg i Kościół są najważniejsze. Ojciec miał nadzieję, że kiedy dorosnę, wstąpię do zakonu. Kiedy miałam 5, może 6 lat, zapisał mnie do Milicji Niepokalanej. Podpis Maksymiliana jest dla mnie jak relikwia - wspomina starsza pani.

- Dziadek i św. Maksymilian byli niezwykle podobni do siebie, tak samo "szaleni" - uśmiecha się pan Krzysztof. - Pewnie obaj spacerują teraz w niebie.

Święty przyjaciel   Ściany lubińskiego malarza przyozdobione są jego pracami. Jakub Zakrawacz /Foto Gość Święty przyjaciel   Autoportret z dawnych lat. Jakub Zakrawacz /Foto Gość