Echa promocji "Imienia pani"

Roman Tomczak Roman Tomczak

publikacja 07.01.2018 20:50

"Nikt nie wie kim jest tytułowa »pani«, a ujęte w podtytule zło, które »czai się za murami klasztoru«, grasuje na zewnątrz. Boję się, że ta książka może godzić w sacrum tego miejsca", pisze Reiner Sachs.

Echa promocji "Imienia pani" Strona tytułowa książki K. Koziołka "Imię pani" Roman Tomczak /Foto Gość

Po publikacji tekstu nt. promocji książki K. Koziołka "Imię pani" ("Gość Legnicki" nr 48. z 3 grudnia ub. r.), z naszą redakcją skontaktował się Rainer Sachs, historyk i archiwista, na co dzień pracownik konsulatu Niemiec we Wrocławiu. Poniżej treść listu, jaki przesłał w tej sprawie.

Pokusa nie-Willmanowska

Od kilku tygodni literatura o Krzeszowie jest bogatsza o pozycję dotychczas w niej nieobecnego gatunku. Jest nią powieść kryminalna retro "Imię Pani", w której również sławna miejscowa gospoda Pokusa Willmanowska odgrywa pewną rolę. Autor Krzysztof Koziołek opisuje zmagania komisarza Gustava Dewarta, który dzięki pośrednictwu swego wuja Ferdinanda Pointstingla korzysta z gościny opata benedyktynów krzeszowskich Alberta Pallentina, w tle zaś dochodzi do serii tajemniczych mordów w klasztorze i jego otoczeniu. Przebywanie w takim miejscu jak klasztor krzeszowski zobowiązuje, więc Dewart, przechodząc przez kolejne stacje układanki kryminalnej, szczegółowo obrazuje w swej głowie historię terenu, na którym prowadzi dochodzenie oraz kontempluje piękno oglądanych arcydzieł sztuki, co mimochodem daje szansę przekazania ogromnej dawki informacji o licznych tamtejszych atrakcjach turystycznych. Zostały one podane rzetelnie i zgodnie z obecnym stanem wiedzy, z wyjątkiem nieprawdziwego stwierdzenia o istnieniu jakoby różniących się między sobą metrów protestanckich i katolickich (s. 6).1 Chęć reflektowania tych wiadomości u wspomnianego komisarza jest tak silna, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż mamy do czynienia z przewodnikiem turystycznym zawierającym wątek kryminalny, nie zaś odwrotnie. Książka z pewnością niejedną osobę zainspiruje do odwiedzenia sanktuarium i jego okolic.


Gdy przyjrzymy się podanym faktom, widoczne stają się różnice w zasobie wiedzy autora o historii poszczególnych okresów krzeszowskiego cenobium. O ile, podobnie jak piśmiennictwo polskojęzyczne, bardzo dobrze orientuje się on w kolejach losu konwentu w okresie cysterskim, o tyle jego znajomość życia klasztornego w czasach benedyktyńskich jest równa prawie zeru, co ma swoje pozytywne i negatywne aspekty. Jako pozytywny należy odnotować fakt, iż wszystkie występujące w opowieści osoby są postaciami fikcyjnymi, co z góry wyklucza obawę skrzywdzenia kogokolwiek z autentycznych międzywojennych mieszkańców opactwa poprzez przypisanie im nieprawdziwych ról lub postaw. Z drugiej zaś strony uniemożliwia to przekazanie wiedzy o wielkich osiągnięciach, ale i problemach, które wówczas stały się udziałem konwentu.

Od strony literackiej opowieść zaliczyć można do dzieł średniej klasy literatury trywialnej, opus 13, zaś Krzysztof Koziołek, jako doświadczony pisarz kryminałów, doskonale wie, z jakich elementów warzy się powieść trzymającą czytelnika w napięciu. Mamy tu więc głównego bohatera po bliżej nie określonej tragedii osobistej (sugeruje się śmierć żony i córki), nie stroniącego od trunków, jego adwersarza w postaci kierownika miejscowego komisariatu żandarmerii, sławne opactwo i jego otoczenie, w którym zdarzają się, jeden po drugim, tajemnicze „wypadki” śmiertelne, a także tajemne przejścia, rozmodlone postaci, podejrzanych osobników, a w tle nieco zaspaną pielgrzymkową i wypoczynkową miejscowość Grüssau (niemiecka nazwa Krzeszowa). Pierwsze dwa zgony, jak i tytuł książki, wyraźnie nawiązują do słynnej powieści "Imię róży" Umberto Eco.


    Jak wiadomo, spektrum wartości intelektualnych w powieściach kryminalnych, a co za tym idzie, sposób konstruowania tychże powieści, rozciąga się od już przywołanego "Imienia Róży", gdzie wydarzenia kryminalne są tylko pretekstem dla roztoczenia wspaniałej panoramy postaw filozoficznych średniowiecza, do nieco głupkowatych popisów agenta 007, o którego przetrwanie nie trzeba się martwić, gdyż zawsze znajdzie on niewinną owieczkę płci odmiennej, dotychczas przez złowrogie siły jego przeciwników przewrotnie wykorzystywaną, którą nawraca, by mogła uratować mu życie, za co on odwdzięcza się tym samym, bo dżentelmenem jest i basta. Rzecz ciekawa, oba warianty gatunku cieszą się mniej więcej tą samą popularnością wśród czytelników. Realistycznie oceniając zarówno swoje możliwości, jak i gusty adresatów swoich książek, Koziołek uspokaja swoich potencjalnych czytelników, że „Imię Pani” to czysty kryminał, bez wątków filozoficznych i religijnych. Oczywiście ta warstwa narracji jest tu obecna, ale moim zadaniem było napisanie tej książki tak, aby scenografię budować w dalekim tle.


    Jako doświadczony autor książek kryminalnych, Krzysztof Koziołek doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dobrze napisany kryminał to w najlepszym wypadku połowa sukcesu, reszta to umiejętna reklama, o którą zresztą troszczy się z wielką gorliwością. Właśnie te względy zdecydowały zarówno o wyborze tytułu dzieła, jak i miejsca akcji. Nawiązanie do dzieła Umberto Eco od razu wyróżnia powieść z licznej gromady podobnych utworów, sugerując od początku co najmniej liczący się udział jakiejś „pani” w wydarzeniach, a skoro rzecz się dzieje w Krzeszowie, czy nie Pani Krzeszowskiej?, pozostałe zaś elementy dostarcza już sama historia tego ośrodka pielgrzymkowego. Choć sam autor z nieco naiwną i rozbrajającą szczerością oświadcza: jeśli nie muszę kłamać, to tego nie robię, odnośnie piaru tej książki najwyraźniej doszedł do wniosku, iż w tym przypadku jednak musi, albowiem wertowanie tysięcy stron starych dokumentów z pewnością nie miało miejsca,  natomiast w istnienie kilometrów… zakurzonych ścieżek krzeszowskich piwnic, podziemi, strychów i schodów, które autorowi jakoby pozwolono przewędrować, trudno uwierzyć. Dla tegoż samego efektu sensacji autor wielokrotnie i świadomie zniekształca swą własną opowieść, wszak o braku jakiekolwiek roli bliżej nieokreślonej „pani” występującej w tytule była już mowa, ale również podtytuł ZŁO czai się wszędzie. Także za murami benedyktyńskiego opactwa, nie odpowiada prawdzie, gdyż po przeczytaniu opowieści wiemy, że morderca przyszedł z zewnątrz.


Doszedłszy prawie do końca opowieści dowiadujemy się, że przyczyną aż siedmiu morderstw i jednego śmiertelnego wypadku był wydany w 1690 roku poradnik medyczny „Najpotrzebniejsza nauka o nieprawidłowych porodach”, napisany przez Justinę Siegemund, który, nie wiedzieć czemu, cystersi w okresie sekularyzacji klasztoru w roku 1810 schowali, wzorem swoich poprzedników, którzy w 1426 roku, podczas zdobycia klasztoru przez husytów, ukryli obraz Matki Boskiej Krzeszowskiej. Za owym podręcznikiem, skrywanym jako niby największy skarb konwentu, choć zezwolono na jego wcześniejszą inwentaryzację, uganiał się w 1934 roku specjalny oddział SS, by za jego pomocą zwiększyć rozrodczość niemieckich kobiet – trudno zatem nie solidaryzować się z bohaterem powieści, który nie mógł pojąć, że przez tak błahą rzecz kilka osób straciło życie. Podobnie nieprzekonywujący, przeintelektualizowany był opis postawy konserwatorki dzieł sztuki Marty Buchberger, która będąc w agonii (morderstwa na niej dokonał jeden z SS-manów) miała przyjąć pozycję ciała dziecka w łonie matki, by w ten sposób dać śledczym wskazówkę co do przyczyny morderstw, jaką była książka Justyny Siegemund. Pomysł taki podsunęła autorowi zapewne lektura prac o tematyce archeologicznej, gdzie do dziś pochówki neolityczne z podkurczonymi kończynami interpretuje się w ten niedorzeczny sposób.


Podsumowując powyższe uwagi należy przyjąć, że nie najgorzej napisana powieść kryminalna Krzysztofa Koziołka z pewnością zdobędzie pewną liczbę zwolenników, z których być może niejeden zdecyduje się na odwiedzenie miejsca opisanych tu fikcyjnych wydarzeń. Gorzej, jeśli w umyśle takiego czytelnika konsekwentna taktyka promocyjna autora książki doprowadzi do przesłonięcia rzeczywistego i wielkiego znaczenia klasztoru krzeszowskiego oraz jego wyjątkowości, wszak za jego murami pracowano w tymże właśnie czasie nad edycją dzieł świętych Ojców Kościoła, przede wszystkim Bedy Venerabilis, zaś wydawnictwo ojców krzeszowskich było jednym z najważniejszych filarów ówczesnego ruchu odnowy liturgicznej. Szacunek przed ogromem wysiłków i wielkością dokonań ojców benedyktynów był tak wielki, iż raporty z Krzeszowa dla gazet niemieckich autorstwa jednego z najwybitniejszych malarzy ekspresjonizmu, który do dziś w berlińskiej Galerii Narodowej ma odrębną salę, głęboko wierzącego wyznawcy judaizmu Ludwiga Meidnera (1884-1966), były istnymi hymnami pochwalnymi dla osiągnięć zarówno artystycznych jego kolegi po fachu Michaela Leopolda Willmanna (1630-1706), jak i dla postawy badawczej niemieckich mnichów.

Innym, co najmniej kontrowersyjnym aspektem sprawy jest fakt, iż gościny pisarzowi, dziennikarzom i licznie zgromadzonej publiczności udzieliło Mauzoleum Piastów Śląskich (czyżby samo mauzoleum?, R. S.). Tumby ze szczątkami średniowiecznych władców, otoczone barokowymi malowidłami, postaci świętych z alabastru, rozświetlone chybotliwym blaskiem świec, dodawały temu wydarzeniu aury tajemniczości. Ale i wydarzenie, które działo się wewnątrz było niezwykle i zawierało dozę tajemniczości. Sprawa jest, być może, do przemyślenia z tego powodu, iż promocje powieści kryminalnych nie należały dotychczas do rutynowych czynności liturgicznych w miejscu spoczynku przedstawicieli bocznej linii pierwszego polskiego rodu królewskiego. Nie ma również całkowitej pewności co do tego, jak na owo przedsięwzięcie gospodarcze - a promocja kryminału takowym bezsprzecznie jest - zainicjowane w odległości kilku metrów od podobizny Matki Boskiej Krzeszowskiej, na terenie objętym sacrum, zareagowałby Ten, którego zachowania relacjonują wszystkie cztery kanoniczne ewangelie (św. Mateusza 21,12nn., św. Marka 11,15nn., św. Łukasza 19,45nn., św. Jan 2, 13-16).

Jeszcze jedna, ostatnia sprawa: nauka płynąca z Pokusy Willmanna. Przekonanie o pewnej skłonności do opilstwa jednego z najwybitniejszych malarzy barokowych Europy, a bezapelacyjnie najlepszego na Śląsku, zostało rozpowszechnione również przez powieść historyczną, dzieło Christofa Krumbhermera Der Wanderer auf der Brücke (Wędrowiec na moście). Przekonanie to jest mało wiarygodne, gdyż opiera się wyłącznie na informacji, że malarz, podobnie zresztą jak wielu jego kolegów, choćby autor fresków sufitowych bazyliki jasnogórskiej Carl Tanquart (+ 1704), zmarł na podagrę. Mimo, że z licznych przekazów historycznych wynika, iż w czasach baroku, inaczej niż w renesansie, starsi panowie pokroju wspomnianych malarzy mieli raczej skłonność do nadmiernej konsumpcji tłuszczów i mięsa, niż alkoholi, wystarczyło to, by prawdopodobnie krzywdząca opinia stała się powszechną wiedzą. Warto byłoby zatem opracować wkrótce historię konwentu benedyktynów z Grüssau (archiwalia na ten temat są od maja tego roku dostępne w archiwum niemieckim mniszek benedyktynek krzeszowskich), chociażby po to, aby ich następczynie jak najrzadziej żądnym sensacji turystom i pątnikom musiały tłumaczyć, iż do morderstw za murami benedyktyńskiego opactwa w rzeczywistości nie doszło i zło się tam nie czai.