Pierwszy spacyfikowali ZANAM

Roman Tomczak Roman Tomczak

publikacja 13.12.2016 07:00

W środku nocy pękły z hukiem wszystkie szyby stołówki. Na śpiących robotników posypały się odpryski szkła, grad ciosów i wyzwiska. Oszołomionych pracowników zomowcy postawili pod lufami kałasznikowów. Tak skończył się najkrótszy strajk stanu wojennego.

Pierwszy spacyfikowali ZANAM Od początku stanu wojennego władza starała się zmusić strajkujące zakłady do kapitulacji. Używała do tego m.in. uzbrojonych oddziałów ZOMO Roman Tomczak /Foto Gość

Tzw. Karnawał „Solidarności” to okres, który rozpoczął się podpisaniem w Gdańsku porozumień pomiędzy pierwszym wolnym związkiem zawodowym a komunistycznym rządem. W Zakładach Naprawczych Maszyn (ZANAM) w Polkowicach karnawał ten sprawił, że prawie cała załoga przystąpiła do NSZZ „Solidarność”. W sumie ponad tysiąc osób.

Głód współdecydowania o sprawach pracowniczych sprawił, że prawie wszyscy nosili w klapie znaczki z symbolem wolnych związków i korzystali z przywilejów, jakie im dawał. - Już nie tylko zakładowy sekretarz partii, ale my, zwykli robotnicy, mogliśmy decydować, komu dać podwyżkę, pomóc w uzyskaniu mieszkania czy awansu. Rozmawialiśmy z dyrekcją bardzo często i bardzo zdecydowanie. Wiele spraw udało się wtedy załatwić, wielu ludziom pomóc - wspomina Roman Dziedzic, wtedy pracownik ZANAM-u i członek władz zakładowej „Solidarności”.

Karnawał skończył się szybko i niespodziewanie. W niedzielę 13 grudnia 1981 r. rząd wprowadził stan wojenny na terenie całego kraju. „Solidarność” stała się organizacją nielegalną. Na ulicach pojawiło się wojsko, do zakładów pracy weszli komisarze wojenni, zastępując dotychczasowych dyrektorów.

W poniedziałek 14 grudnia pracownicy ZANAM-u jak zwykle przyszli do pracy. Ale zamiast stanąć przy maszynach, zbierali się w grupy, debatując, co robić dalej. - Od początku staraliśmy się opanować nastroje, które były napięte i mogły wymknąć się spod kontroli. Jako przedstawiciele związkowi mieliśmy obowiązek zadbać o to, aby nie doszło do prowokacji czy jakichś rozrób. Swoje zadanie wykonaliśmy - mówi Roman Dziedzic.

Członkowie zdelegalizowanej „Solidarności” wspólnie postanowili o rozpoczęciu strajku, żądając odwołania stanu wojennego i przywrócenia wolnych związków zawodowych. - Pomimo próśb dyrekcji, żebyśmy wrócili do pracy, wszyscy zebraliśmy się w stołówce. Każdy jak umiał znalazł dla siebie miejsce. Gorąco dyskutowaliśmy, martwiliśmy się, co będzie dalej działo się w Polsce. Staraliśmy się zdobyć jak najwięcej informacji - ale jak? Kilku z nas, w tym ja, wybrało się kilka razy przez płot do sąsiedniej kopalni „Polkowice”, gdzie też był strajk. Tam dowiedzieliśmy się, że strajkują też inne zakłady, że prawie cała Polska stoi - wspomina R. Dziedzic.

Do strajkujących w ZANAM-ie raz przedostał się ks. Kazimierz Nawrotek, proboszcz par. św. Michała Archanioła. Stamtąd szło moralne wsparcie dla strajkujących i nowe informacje z Polski. Tak doczekali nocy.

Ok. 3 nad ranem z posterunku strajkowego przy bramie przyszła alarmująca wiadomość: w kierunku zakładu jedzie kolumna samochodów! Zanim dotarła do stołówki i śpiących w niej ludzi, oddziały ZOMO już szturmowały budynek ze wszystkich stron. - Napierali na szyby tarczami, tłukąc je. To samo zrobili z bramą zakładu. Dla wyrwanych ze snu to był koszmar. Zomowcy uzbrojeni w broń długą szybko nas sterroryzowali, poustawiali pod ścianami. Bili pałami, krzyczeli, mieli obłęd w oczach. Byli tak rozjuszeni, że dowodzący nimi major miał kłopot, bo nie słuchali rozkazu zaprzestania ataku - relacjonuje świadek tamtych wydarzeń.

Kiedy się uspokoiło, stojący pośród połamanych mebli i stłuczonych szyb major wyjął kartkę i odczytał nazwiska kilku osób. Wyczytanych zabrała milicyjna nyska. Reszcie kazano iść pieszo do domów, pośród szpaleru kilkuset, ciągle rozjuszonych zomowców. - Ja byłem z Polkowic, to do domu na piechotę miałem blisko. Ale inni byli z Przemkowa, Lubina czy Głogowa. Dlatego część z nich przenocowała u miejscowych. Ja dałem schronienie kolegom z Przemkowa. I cały czas dziwiłem się, dlaczego mnie nie zabrali - wspomina Roman Dziedzic.

Zabrali następnego dnia. Prosto z pracy. Razem z innymi zatrzymanymi w ZANAM-ie przetrzymywano Romana Dziedzica najpierw w komendzie milicji w Lubinie, później w Legnicy. Tam też przedstawiono dziesięciu aresztowanym związkowcom akt oskarżenia „o czyn z art. 46 ust. 2 Dekretu z dnia 13.12.1981 r. o stanie wojennym”.

Oskarżonych bronił Władysław Siła-Nowicki, legendarny polski adwokat i działacz opozycji antykomunistycznej. Oskarżała prokurator Lidia Molenda. Starania mecenasa Siły-Nowickiego były na tyle owocne, a funkcjonowanie organów stanu wojennego nieudolne, że większość oskarżonych wkrótce wypuszczono z aresztu, skazując na wyroki w zawieszeniu.

Pozostałych, skazanych na kilkuletnie więzienie, wypuszczono z aresztu po kilku miesiącach. Okazało się np., że aresztowano ich na podstawie ustawy, która weszła w życie dopiero, kiedy oni już siedzieli. - Kiedy wróciliśmy do domów, to poszliśmy do księdza Nawrotka po wsparcie. A potem zwyczajnie, do pracy w ZANAM-ie, no i do działalności w podziemnej „Solidarności” - opowiada R. Dziedzic. W zakładzie nie rządził już dyrektor, tylko kolejni komisarze wojskowi. Niektórzy całkiem przyzwoicie obchodzili się z pracownikami.

- Pamiętam, że jeden z nich, pułkownik, często przychodził do nas na pogaduchy. A raz, jak sekretarz PZPR zażądał od nas usunięcia krzyża z hali, a my odmówiliśmy, poszedł z tym do tego komisarza. „Niech wisi, mi nie przeszkadza”, odpowiedział tamten. I krzyż został do dziś - opowiada R. Dziedzic.

Pacyfikacja zakładów ZANAM w Polkowicach była prawdopodobnie pierwszą w stanie wojennym pacyfikacją strajkujących związkowców. Dopiero kilka dni później zomowcy zaatakowali strajkujących w kopalni „Rudna”.