Lot nad strąconym gniazdem

Roman Tomczak

publikacja 30.01.2016 11:17

Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.

Lot nad strąconym gniazdem   Mimo tragedii, jaka wydarzyła się na jego oczach, nie zrezygnował z hodowli gołębi. I nie zrezygnuje, zapewnia Roman Tomczak /Foto Gość Zbigniew Kociuba gołębiami interesował się od dziecka. Jak tylko sięga pamięcią, fascynowały go te ptaki. Nie umie racjonalnie wyjaśnić dlaczego. Tak, jak większość „gołębiarzy”.

- Kocham je - i już! - mówi krótko. Z tej miłości do ptaków, do ich lotów na odległość, na czas, z autentycznego zaangażowania w hobby popularne, choć ciągle niezwykłe, wyrósł szacunek gołębiarskiego środowiska do pana Zbyszka.

W praktyce przekładało się to na powierzanie mu coraz to nowych, odpowiedzialnych zadań w związku. Dziś jest szefem legnickiego okręgu Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych i zasiada w centralnych władzach PZHGP.

Targi gołębi, te w Katowicach w 2006, to były już nie wiadomo które w jego życiu. Okazja do spotkania przyjaciół, do zaprezentowania i oglądania pięknych ptaków, do przebywania w prawdziwie rodzinnej atmosferze, do rozmów, żartów, snucia planów. Jak zwykle na targach. Wrócił stamtąd z uszczerbkiem na zdrowiu i wspomnieniami, które nie długo chciały zniknąć spod zamkniętych powiek. I postanowieniem, że na kolejne targi musi pojechać. W hołdzie kolegom i ptakom.

Zbyszek, żyjesz?!

Łoskot. Jakby szum pękających szyb. Dach gigantycznej hali zaczyna składać się jak karton. Metalowa konstrukcja razem z tonami lodu i wody, wpada do środka. Na dole ludzki ruch, instynktowna chęć ucieczki, ale dokąd? - Nie, nie było panicznych krzyków. Właśnie ta cisza utkwiła mi w pamięci - wspomina Zbigniew Kociuba. W miejscu, gdzie miał swoje stoisko, dach hali spadł na metalowy regał. Zgniótł go w połowie. Właśnie ten regał uratował mu życie. Tylko ta lampa...

- Nie wiedziałem, że spadła mi na rękę. Dziesiątki szkła powbijały mi się w przedramię. Kolega krzyczy: Zbyszek, żyjesz?! Żyję, ale nie mogę się ruszyć. Jemu jakimś cudem nic nie było, choć leżał na podłodze w zwałowisku konstrukcji. Pomógł mi uwolnić się od lampy. Wkoło było pełno wody, która na nas zamarzała - wspomina zamyślony.

Dopiero wtedy zauważyli, że wkoło zaczął się ruch. Ludzie instynktownie, jak kto mógł, kierowali się do wyjścia. Tam już tłum telefonujących do rodzin, żon dzieci. - O 17.20 zadzwoniłem do żony, że hala się zawaliła i że zaraz o tym będzie głośno. Że nic mi nie jest i żeby się nie martwiła. Kolega wziął ode mnie telefon. Chciał zadzwonić do swoich. Już nie zdążył. Linie były poblokowane - opowiada. Biling swojej rozmowy z żoną pan Zbigniew do dziś ma w szufladzie.

Krew z ust

Kiedy powietrze wokół gruzowiska wypełniło się w końcu krzykami, nawoływaniami, jękami rannych i złorzeczeniem ocalałych, w kilka minut od katastrofy na miejscu były już pierwsze zastępy straży pożarnej. - Nie wiem, jak oni to robią. Może dlatego, że to Śląsk, aglomeracja, kopalnie, strażacy byli na miejscu błyskawicznie - pamięta Zbigniew Kociuba. Pierwszych kilka wozów niemal natychmiast zaczęły otaczać kolejne. Potem karetki pogotowia.

Lot nad strąconym gniazdem   Akcja ratownicza rozpoczęła się w kilkanaście minut od katastrofy. Pierwsi byli na miejscu strażacy, później karetki pogotowia i ratownicy górniczy Henryk Przondziono /Foto Gość - Podjeżdżały i odjeżdżały jak taksówki - mówi. - Otwierały się drzwi, wysiadali lekarze czy ratownicy, brali rannych nie pytając o nic, pakowali do środka i - odjazd! Taksówki zresztą także wywoziły ludzi. Bezpłatnie. Szacunek! Mnie też chcieli zabrać. Nie pozwoliłem. Tam byli ciężej ranni - wspomina.

Pamięta, jak do karetki podbiegł gość w czarnym płaszczu, pokazując lekarzom na miejsce, skąd mają zabrać rannego. Przy pierwszym słowie z ust buchnęła mu krew. Nikt już nie patrzył gdzie miał wycelowaną rękę. Wciągnęli go do karetki, odjechali na sygnale. Kociubie opatrzono rękę i nakazano zgłosić się do lekarza. Wtedy dopiero, wspomina pan Zbigniew, zaczęły do niego docierać wołania o pomoc tych, co zostali w gruzowisku.

- Wrzaski, walenie w konstrukcje, złorzeczenia. Niedaleko mnie człowiek, mąż, który wydostał się na zewnątrz. Nerwowo dzwonił do rodziny. W środku zostali żona i syn. Dzwoni raz, dzwoni drugi, trzeci... Nikt nie odbiera. Za każdą kolejną próbą najgorsze przeczucia krzepną w bezradną rozpacz.

Nie pójdę!

Ludzie ocaleni z katastrofy sami pchają się z powrotem. Na wyścigi z ratownikami wciskają się w szpary i dziury. Tylko, w przeciwieństwie do ratowników, nie mają na sobie żadnego sprzętu ochronnego. Mają za to najlepszą wiedzę, gdzie szukać. Dlatego ratownicy biorą ich w opiekę, zamiast wyganiać z miejsc, gdzie ciągle wszystko jeszcze trzeszczy.

- Hodowca ze Strzelec polskich uratował w ten sposób kolegę, bo był przy nim pierwszy, przed ratownikami - mówi Kociuba. Ale nie wszyscy ładują się bez opamiętania pod poskręcane blachy. Są tacy, co nie ruszyli się z miejsca. Patrzą tylko w tamtą stronę z przerażeniem i lękiem, który odebrał im władzę w nogach.

- Bali się. Bardzo się bali. Mówili wprost: nie pójdę. I nie poszli. Choć tam, w zawalisku, być może ich rodziny, na pewno ptaki - opowiada Zbigniew Kociuba. To był pierwszy sygnał, że poszkodowani w katastrofie, to nie tylko ci z połamanymi nogami, rozbitymi głowami, zwichniętymi kostkami i pozdzieraną skórą.

Lot nad strąconym gniazdem   Ludzi ratowano przez całą noc, przy temperaturze poniżej kilkunastu stopni Celsjusza. Rano akcja poszukiwawczo-ratownicza trwała nadal Henryk Przondziono /Foto Gość Jak gołębie

O tych, którym katastrofa zwichnęła psychikę, mówiło się znacznie później, albo wcale. Ale na targi nadal jeżdżą. Da się ich łatwo rozpoznać w tłumie hodowców. Jak wchodzą na halę to instynktownie patrzą w górę, na dach.

- Pewnie nadal się boją takich miejsc. Może nie tego, że się zawali. Boją się wspomnień. Mimo to przyjeżdżają. Miłość do gołębi jest, wie pan, silniejsza niż trauma - zapewnia pan Zbigniew. W rok po katastrofie hali targowej w Katowicach, w której zginęło 65 osób, Polski Związek Hodowców Gołębi Pocztowych zorganizował kolejną wystawę, tym razem w Gdańsku. Pojawili się na niej wszyscy, którzy przed rokiem przeżyli. Ale o tamtym nie chcą mówić.

- Czy to na ogólnopolskich targach, cz to przy piwie w rodzinnych miastach, zawsze znajdzie się ktoś, kto nakieruje rozmowę na ten temat. I ktoś, kto ją natychmiast zgasi - mówi. Pod zawalonym dachem katowickiej hali wystawowej poginęła także część ptaków. Część była tak poturbowana, że i tak nie przeżyły. Jak ludzie. Te, które ocalały, przez wiele dni krążyły później spanikowane nad gruzowiskiem. Też jak ludzie...

- Mojego gołębia odnaleźli po czterech dniach. Odesłali mi go z powrotem – mówi pan Zbigniew. Byli i tacy hodowcy, którzy swoje ptaki odzyskali dopiero po pół roku.

Rany stamtąd

Wiadomość o katastrofie w Katowicach szybko rozeszła się po kraju i bardzo wolno pozwalała o sobie zapomnieć. Pamiętano także o ludziach, którzy ją przeżyli. Pan Zbigniew przypomina sobie dobrze sytuację, kiedy jako ofiara tamtej katastrofy zgłosił się do inspektoratu ZUS.

- Przede mną z gabinetu orzecznika wyszła zdenerwowana kobieta. Pomyślałem: uuu, ostry ten lekarz. A tu, niespodzianka! Przyjął mnie niezwykle uprzejmie i grzecznie. Wiedział, że te rany to stamtąd. To samo w ośrodku zdrowia w Chojnowie. Wiem, że tak samo było z innymi kolegami z naszego i sąsiednich okręgów: Waldemarem Turem czy Robertem Stolarczykiem.

Bardzo dużo pomógł nam Caritas. Na pomoc finansową dla poszkodowanych złożyli się m. in. hodowcy z Niemiec i Belgii. Oni wszyscy więcej nam pomogli, niż państwo - mówi prezes Kociuba, który sam ma orzeczoną dwuprocentową utratę zdrowia za pokaleczoną rękę. Ale ta ręka to nic w porównaniu do straty, jaką poniósł Tadeusz Pałka (Jeleniogórski Okręg PZHGP), który w katowickiej katastrofie stracił syna.

Był czas to naprawić...

Dziesięć lat od tamtych wydarzeń sprawa katastrofy ciągle nie jest zamknięta dla poszkodowanych w Katowicach. Wielu procesuje się o wypłatę odszkodowań. Wielu swoje sprawy przegrało, pozostając z uszczerbkiem na zdrowiu i pustymi kieszeniami. Do dziś temat odszkodowań za tamto wydarzenie jest żywy w środowisku hodowców gołębi w Polsce.

Lot nad strąconym gniazdem   Dziś, po 10 latach od tragedii, nadal nie ustalono winnych tragedii. Jedna osoba dobrowolnie poddała się karze. Wciąż trwają spory w sądach o odszkodowania Henryk Przondziono /Foto Gość

W ostatnim numerze „Dobrego lotu”, czasopiśmie hodowców gołębi pocztowych znalazło się ogłoszenie jednej z kancelarii adwokackich. Nawołują hodowców poszkodowanych w katastrofie katowickiej do założenia pozwu zbiorowego. Ma on ustalić winnych za wszystkie nasze szkody. Pan Zbigniew ma jednak wątpliwości, czy to wszystko ma jeszcze sens.

- Wielu z nas, ci na wózkach, bez rąk i nóg, a zwłaszcza ci, którzy stracili bliskich, czują się oszukani przez ubezpieczycieli i państwo. Było tyle lat, żeby to naprawić, ale nic takiego się nie stało - mówi Kociuba, który jeden proces przed sądem w Złotoryi już przegrał. - Dlatego mam wątpliwości, czy kolejny coś zmieni. Lepiej zająć się tym, co kochamy - mówi, patrząc na gołębnik.