Byłem tam...

Roman Tomczak

publikacja 28.01.2016 18:09

Zbigniew Kociuba opowiada o katastrofie katowickiej w hali, w której stracił przyjaciół i część zdrowia. Minęło 10 lat od zawalenia się dachu podczas targów gołębi.

Byłem tam... Zbigniew Kociuba nie pojechał na dzisiejsze spotkanie rocznicowe do Katowic. Mówi, że czasami ciężko jest mu wracać w tamte miejsca... Roman Tomczak /Foto Gość

(...) Łoskot. Jakby szum pękających szyb. Dach gigantycznej hali zaczyna składać się jak karton. Metalowa konstrukcja razem z tonami lodu i wody, wpada do środka. Na dole ludzki ruch, instynktowna chęć ucieczki, ale dokąd?

- Nie, nie było panicznych krzyków. Właśnie ta cisza utkwiła mi w pamięci - wspomina Zbigniew Kociuba, chojnowianin, szef legnickiego Koła Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. 

W miejscu, gdzie miał swoje stoisko, dach hali spadł na metalowy regał. Zgniótł go w połowie. Właśnie ten regał uratował mu życie. Tylko ta lampa...

- Nie wiedziałem, że spadła mi na rękę. Dziesiątki szkła powbijały mi się w przedramię. Kolega krzyczy: Zbyszek, żyjesz?! Żyję, ale nie mogę się ruszyć. Jemu jakimś cudem nic nie było, choć leżał na podłodze w zwałowisku konstrukcji. Pomógł mi uwolnić się od lampy. Wkoło było pełno wody, która na nas zamarzała - wspomina zamyślony. Dopiero wtedy zauważyli, że wkoło zaczął się ruch. Ludzie instynktownie, jak kto mógł, kierowali się do wyjścia. Tam już tłum telefonujących do rodzin, żon dzieci.

Byłem tam...   Akcja ratownicza ruszyła już kilka minut po wypadku. Na zewnątrz było minus 15 stopni Celsjusza Henryk Przondziono /Foto Gość

- O 17.20 zadzwoniłem do żony, że hala się zawaliła i że zaraz o tym będzie głośno. Że nic mi nie jest i żeby się nie martwiła. Kolega wziął ode mnie telefon. Chciał zadzwonić do swoich. Już nie zdążył. Linie były zablokowane - opowiada. Biling swojej rozmowy z żoną pan Zbigniew do dziś ma w szufladzie. Kiedy powietrze wokół gruzowiska wypełniło się w końcu krzykami, nawoływaniami, jękami rannych i złorzeczeniem ocalałych, w kilka minut od katastrofy na miejscu były już pierwsze zastępy straży pożarnej. - Nie wiem, jak oni to robią. Może dlatego, że to Śląsk, aglomeracja, kopalnie, strażacy byli na miejscu błyskawicznie - pamięta Zbigniew Kociuba. Pierwszych kilka wozów niemal natychmiast zaczęły otaczać kolejne. Potem karetki pogotowia.

- Podjeżdżały i odjeżdżały jak taksówki - mówi. - Otwierały się drzwi, wysiadali lekarze czy ratownicy, brali rannych nie pytając o nic, pakowali do środka i - odjazd! Taksówki zresztą także wywoziły ludzi. Bezpłatnie. Szacunek! Mnie też chcieli zabrać. Nie pozwoliłem. Tam byli ciężej ranni - wspomina. Pamięta, jak do karetki podbiegł gość w czarnym płaszczu, pokazując lekarzom na miejsce, skąd mają zabrać rannego. Przy pierwszym słowie z ust buchnęła mu krew. Nikt już nie patrzył gdzie miał wycelowaną rękę. Wciągnęli go do karetki, odjechali na sygnale.

Byłem tam...   Katastrofa budowlana w Katowicach pochłonęła 65 ofiar. Rannych i poszkodowanych było kilka razy więcej Marek Piekara /Foto Gość

Kociubie opatrzono rękę i nakazano zgłosić się do lekarza. Wtedy dopiero, wspomina pan Zbigniew, zaczęły do niego docierać wołania o pomoc tych, co zostali w gruzowisku. - Wrzaski, walenie w konstrukcje, złorzeczenia. Niedaleko mnie człowiek, mąż, który wydostał się na zewnątrz. Nerwowo dzwonił do rodziny. W środku zostali żona i syn. Dzwoni raz, dzwoni drugi, trzeci... Nikt nie odbiera. Za każdą kolejną próbą najgorsze przeczucia krzepną w bezradną rozpacz.

 Ludzie ocaleni z katastrofy sami pchają się z powrotem. Na wyścigi z ratownikami wciskają się w szpary i dziury. Tylko, w przeciwieństwie do ratowników, nie mają na sobie żadnego sprzętu ochronnego. Mają za to najlepszą wiedzę, gdzie szukać. Dlatego ratownicy biorą ich w opiekę, zamiast wyganiać z miejsc, gdzie ciągle wszystko jeszcze trzeszczy. - Hodowca ze Strzelec polskich uratował w ten sposób kolegę, bo był przy nim pierwszy, przed ratownikami - mówi Kociuba.

Ale nie wszyscy ładują się bez opamiętania pod poskręcane blachy. Są tacy, co nie ruszyli się z miejsca. Patrzą tylko w tamtą stronę z przerażeniem i lękiem, który odebrał im władzę w nogach. - Bali się. Bardzo się bali. Mówili wprost: nie pójdę. I nie poszli. Choć tam, w zawalisku, być może ich rodziny, na pewno ptaki - opowiada Zbigniew Kociuba. To był pierwszy sygnał, że poszkodowani w katastrofie, to nie tylko ci z połamanymi nogami, rozbitymi głowami, zwichniętymi kostkami i pozdzieraną skórą. (...)

Cały artykuł już w ten weekend na www.legnica.gosc.pl.