- To dobrze, że mówicie Michał, a nie Michael Willmann - powiedziałem kiedyś przewodnikowi po Krzeszowie. - Taaak? - odparł zdziwiony - a jakie to ma znaczenie? - Dla mnie - ma.
Zanim świat stał się nieznośnie mały i ciasny, powszechne było spolszczanie imion osób z zagranicy. Oczywiście tych, które miały swoje odpowiedniki w języku polskim. A miały - podkreślam - głównie te, których rodowód wywodził się z Biblii. Stąd wiemy, że Giacomo i James są Jakubem, Jean-Baptiste Janem-Chrzcicielem, a Elisabeth - Elżbietą.
Ten ostatni przykład jest zresztą bardzo znamienny. Utarło się mówić o królowej angielskiej Elżbieta, o jej mężu Filip, a o synu - Karol. Ale synowa Karola to już Kate... Dziwne. Bo przecież nazywanie ich "po naszemu", bardzo nas do nich zbliża. Oni zyskują wizerunkowo (są bardziej swojscy dla osób spoza ich kraju), a nam wydaje się, że znamy ich lepiej i z założenia są jakby przez to milsi.
Korzystajmy więc z tego częściej. "Braci Karamazow" inaczej się czyta, jeśli napisał ich Teodor Dostojewski. Daleki Michael Willmann sympatyczniej się uśmiecha, kiedy nazwać go Michałem. Spróbujcie to zrobić, patrząc mu w twarz na jednym z fresków w krzeszowskim kościele św. Józefa.