34 lata temu władze PRL wprowadziły stan wojenny w Polsce. Dolny Śląsk stał się twierdzą podziemnej "Solidarności". Niemal w każdym większym mieście wybuchły strajki.
Wprowadzenie stanu wojennego na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, milionom jej obywateli przewróciło świat wartości do góry nogami. Tamten niedzielny poranek, naznaczony we wspomnieniach generałem mówiącym bez przerwy z telewizora, miał być początkiem „przywracania normalności i bezwzględnej walki z bezprawiem i anarchią”.
Tych rzekomych zadymiarzy i anarchistów dużo było zwłaszcza na Dolnym Śląsku. Tu ulokowane były jedne z największych w kraju zakładów przemysłowych. Tu działały duże i prężne środowiska „Solidarności”, bezwzględnie sprowadzone do podziemia przez dekret o stanie wojennym.
Niemal od pierwszego dnia stanu wojennego w wielu zakładach pracy ogłoszono strajki okupacyjne. Najwięcej w kopalniach miedzi. Strajkowały kopalnie Lubin, Polkowice i Rudna. Stanęły obie huty miedzi - w Legnicy i Głogowie. Strajkowały także zakłady pracy w Jeleniej Górze i Bolesławcu.
Na mocy dekretu o stanie wojennym aresztowano tysiące działaczy "Solidarności" dolnośląskiej. Ludzie gromadzili się w kościołach. Modlono się w intencji wolnej ojczyzny i strajkujących. Strajkującym, internowanym, ich rodzinom i bliskim pomagali księża. Na bramach kopalń pojawiły się obrazy Matki Boskiej i Jana Pawła II.
Na ulicach żołnierze i milicjanci wprowadzali atmosferę terroru i niepewności. Krajowa trójką sunęły kolumny czołgów. Od 6 rano do 22 obowiązywała godzina milicyjna. Pod groźbą aresztowania ludzie po nocach słuchali Radia Wolna Europa. Nikt nie wiedział ani kiedy, ani jak się to wszystko skończy...