Dla mnie świątynia zaczyna się tuż za kościelnym murem. W środku czeka już tylko skupienie i modlitwa. Ale czy tak jest ze wszystkimi?
Przez lata zbieram w głowie obrazki świątyń, w których obok Pana Boga mieszka jeszcze jakieś obce takim miejscom poczucie dysonansu. Sprawiają je np. kubły z mopami i domestosami pozostawione w kątach kościelnych chórów. Albo szumiące wodą toalety pośrodku zakrystii.
Nie umiem zaakceptować sytuacji, kiedy klęcząc w modlitwie, staram się nie zawadzić o niestarannie złożone deski po ostatnim remoncie. Wzbudza we mnie sprzeciw konieczność obcowania z zakurzonymi, ściśniętymi w kupę po ostatniej Pasterce figurami z szopki.
Martwi mnie, jak zapamiętają z dzieciństwa Msze św. dzieci, które za namową mamuś: "synku, a może chcesz siku?", ochoczo biegają w tę i z powrotem z ławek na zakrystię, trzaskając przy tym beztrosko drzwiami i deską sedesową, zamieniając - i słusznie! - wielu obserwatorów w rozsierdzonych ułanów.
Słusznie, bo to przecież Msza św., a nie niedzielny piknik w parku. Zbieram te obrazki, bo nie chcą wyjść z głowy, przygważdżane tam szumem spłuczek za cienkimi drzwiami zakrystii albo zapachem lizolu z kubła obok. Nie chcę takich świątyń. Chcę modlić się w takich, w których mieszka tylko Pan Bóg, który nie musi z niczym dzielić dostępu do moich zmysłów.
Za każdym razem, kiedy widzę budujący się kościół, zastanawiam się, czy projektant przewidział tam toaletę za ołtarzem. Bo im bardziej współczesny, im większy kościół, tym prawdopodobieństwo takie wzrasta.
Z czułością myślę wtedy o starych kościołach, gdzie na zakrystii ledwo można znaleźć miejsce do umycia rąk, i na tym kończą się jej koligacje z sanitariatem. Miejscach, których kąty i zakamarki wypełnione są jedynie patyną czasu i wypowiedzianymi kiedyś modlitwami poprzednich pokoleń. I gonię tam czym prędzej.