Kamienna Góra. Jednego dnia Halloween, drugiego – zapalanie zniczy upamiętniających zamordowanych tu więźniów. Czy można to ze sobą pogodzić?
Proszę pana, gdzie są te trupy, co miały stąd wychodzić? – pyta chłopak, na oko 10-letni. – Bo tu miały być jakieś trupy – domaga się odpowiedzi z wypiekami na twarzy. Przed okienkiem kasy do historycznej trasy Arado zebrała się grupa ludzi. Co jakiś czas wybuchają salwy śmiechu, bo ktoś kogoś straszy w ciemnościach. Na oknie kasy naklejone ogłoszenie. „Nocne zwiedzanie z atrakcjami. Czy widziałeś kiedyś upiora? Czy wydawało ci się, że ktoś za tobą stoi, a nikogo tam nie było? Czy czułeś delikatny zimny powiew czyjegoś oddechu? Przyjdź do Arado i przekonaj się co to było…”.
Dydaktyka w sztolniach
Arado to ścieżka dydaktyczna, zorganizowana w sztolniach byłej niemieckiej fabryki, która istniała w Kamiennej Górze od 1943 r. do końca II wojny światowej. Do dziś nie wiadomo na pewno, co konstruowali tu Niemcy, jakie uzyskali rezultaty i co się stało z wynikami prowadzonych tu badań. Wiadomo za to na pewno, że większość sztolni i wyrobisk w Arado wykonali więźniowie miejscowej filii obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Mało jest dokumentów o liczbie więźniów, którzy w Arado zginęli z wycieńczenia i nieludzkich warunków pracy. Są opinie, że żaden z więźniów nie wyszedł stąd żywy. Historycy są zdania, że straty ludzkie były tu ogromne. Po wojnie tunele długo były niezagospodarowane. W latach 60. i 70. ub. wieku dwa wejścia do podziemi zajęli gospodarze leżących najbliżej domów. Pierwszy trzymał w podziemiach konie, drugi pobierał opłaty za wejście do podziemi dziurą w zamurowanym wejściu. Zupełnie niedawno kompleks Arado znalazł koncesjonariusza, który za własne pieniądze i z pomocą samorządu, stworzył tu trasę dydaktyczną, aby uczyć zwiedzających o tym, jaki wkład w zwycięstwo aliantów nad III Rzeszą miał wywiad Polskiego Państwa Podziemnego. Projekt Arado okazał się strzałem w dziesiątkę. Podziemia odwiedza bardzo dużo osób, przyjeżdżają szkolne wycieczki. Właściciel zadbał o atrakcyjne programy dla odwiedzających. Tak powstały m.in. projekty „Bitwa o tajemnicę”, „Rajd Arado” czy „Zaginione laboratorium Hitlera”. Arado włącza się także do rekonstrukcji historycznych, organizowanych w regionie.
Gdzie jest zeszyt?
Najnowszym pomysłem był projekt „Halloween w Arado”. W sztolniach Arado hitlerowcy prowadzą badania genetyczne. Chcą stworzyć nadżołnierza – Űbersoldat, aby odwrócić koleje wojny, która wydaje się już przegrana. Badaniami kieruje prof. Kuperweiser, wszystkie notatki zapisując w swoim zeszycie. Któregoś dnia dochodzi do katastrofy. Nieznany wirus, efekt uboczny badań genetycznych, wymyka się kontroli i atakuje personel projektu Űbersoldat. Choroba zamienia ludzi w żywe trupy, żądne mordu i krwi zombie, polujące na każdego, kto wejdzie do Arado. Do podziemi wchodzi jednak grupa polskich wywiadowców, którzy z narażeniem życia mają zdobyć zeszyt prof. Kuperweisera. Tak w skrócie wyglądał scenariusz pomysłu „Halloween w Arado”, zrealizowanego w wigilię Wszystkich Świętych. Szeroko reklamowany, wzbudził spore zainteresowanie. Chętnych było więcej niż miejsc. W czterech 20-minutowych inscenizacjach „Halloween w Arado” (od godz. 20 do 23) uczestniczyło ok. 100 osób. Nad bezpieczeństwem tych o słabszych nerwach czas czuwali ratownicy medyczni. Do wewnątrz nie były wpuszczane media. Wszystkich uczestników obowiązywał także kategoryczny zakaz fotografowania i nagrywania wideo. Organizatorzy ostrzegali, że wykorzystanie takich zdjęć będzie się wiązało z konsekwencjami prawnymi.
Z pistoletem na zombie
Grupę „polskich wywiadowców” prowadził zakamuflowany oficer wywiadu, na co dzień pracownik Projektu Arado. Z bronią w ręku, umiejętnie stopniując napięcie, prowadził grupę ciemnymi korytarzami pośród skrzynek z amunicją, stalowych i betonowych konstrukcji, zadymionych zakamarków. Co jakiś czas z mrocznego, wypełnionego złowieszczą muzyką i siwym dymem wnętrza, wyłaniały się mrożące krew w żyłach postacie. Niemieccy żandarmi o ropiejącymi ranami na twarzach, kobiety w białych kitlach pielęgniarek z czarnymi oczodołami i wyszczerzonymi trupimi zębami, oszalałe dziecko z misiem w ręku – wszystko to przypominało sceny z amerykańskich horrorów. Postaci pojawiały się nagle za plecami uczestników albo z daleka widoczne parły w ich kierunku, oświetlone trupim światłem. Z sufitu kapała krew. Prowadzący oficer strzelał do napotykanych zombie, a te, gulgocząc jeszcze przez minutę w konwulsyjnych drgawkach, umierały pod nogami uczestników. Żywe trupy charczały spazmatycznie, wzbudzając dreszcze albo z upiornym krzykiem przebiegały przez środek wycieczki. Choć głośne rozmowy i głośne żarty wycieczki przeszkadzały aktorom „Halloween w Arado”, całość została profesjonalnie wyreżyserowana i odegrana. Młodzi ludzie, grający niemieckich pracowników Arado i żołnierzy, przygotowali się do swoich ról znakomicie. Ich autentyczne zaangażowanie wzbogacał przyzwoity warsztat. Wycieczka kończyła się dwustronnym atakiem zombie na rozbawioną i przestraszoną wycieczkę. Dziennika prof. Kuperweisera nie odnaleziono.
Fikcja historyczna
– Bardzo mi się podobało! Fajnie, że zrobili taki straszny wieczór, bo inaczej dzieci snułyby się bez sensu po ulicach, strasząc przechodniów – mówi Agata, która na „Halloween w Arado” przyszła z mężem i dwójką dzieci. One też były zadowolone. – Strasznie było. Jak się bałam przytulałam się do taty – mówi mała Oliwia. Pytam, czy nie czują się niekomfortowo bawiąc się w miejscu, gdzie umierali masowo więźniowie. Rodzina pani Agaty jest zdziwiona. – Nie wiedzieliśmy, że tu zabijano więźniów. Myśleliśmy, że to zwykłe poniemieckie podziemia. Gdyby ktoś nam powiedział, może byśmy zrezygnowali – mówi Jakub, ojciec Oliwii i Kacpra. Organizatorzy przekonują, że informacje o tym, że w sztolniach ginęli ludzie, są powszechnie znane, można je także znaleźć w wielu publikacjach, w tym na stronie internetowej Arado. – Nigdy nie ukrywaliśmy, że to miejsce śmierci więźniów. Nie mieliśmy także zamiaru nikogo gorszyć, ani tym bardziej kpić z ofiar – zapewnia osoba odpowiedzialna za wpuszczanie grup. – Celem działania stowarzyszenia jest edukacja historyczna ukazująca m.in. wkład Polskiego Państwa Podziemnego w rozszyfrowanie Enigmy i zwycięstwo nad III Rzeszą – mówi. „Halloween w Arado” miał być rodzajem fikcji historycznej, projektem opowiadającym historię, która mogła się przydarzyć w tym miejscu. Na taki sposób historycznej edukacji nie zgadza się jeden z członków lokalnego stowarzyszenia regionalistów. – To makabryczny pomysł – uważa. – Nie wiem, jak udało się kogoś przekonać do jego realizacji. Może dlatego tak się stało, że o tym miejscu mało kto jeszcze słyszał – mówi z goryczą. Jarosław Bona, którego firma ma koncesję na zagospodarowanie kompleksu Arado, nie widzi nic złego w organizowaniu na tym terenie Halloween. Choć przyznaje, że kiedy pracownicy zaproponowali mu ten pomysł, miał pewne wątpliwości. – Zastanawiałem się, czy aby ktoś nie odbierze tego opacznie. Jednak do dziś tak naprawdę nie wiem, czy w tym miejscu ginęli więźniowie. Nie znam żadnych dokumentów na ten temat. Poza tym, gdyby patrzeć na to w ten sposób, to przecież cała Polska jest usiana cmentarzami wojennymi, więc nie byłoby gdzie robić Halloween. Nie wszyscy podchodzą do tego pomysłu tak martyrologicznie, zwłaszcza młodzież potrzebuje dzisiaj innego rodzaju zabawy. A my temu zapotrzebowaniu wyszliśmy naprzeciw – tłumaczy Jarosław Bona. O tym, że w tym miejscu ginęli więźniowie opowiadają przewodnicy wycieczek po Arado, pracownicy Jarosława Bony. Każda wycieczka kończy się minutą ciszy w hołdzie zamordowanym. Pomysł zorganizowania w takim miejscu zabawy w żywe trupy nie podoba się dr Dorocie Suli z Muzeum Gross-Rosen. – Uważam to za grubą przesadę. Nie widzę sensu w organizowaniu takich zabaw w miejscu, gdzie ginęli więźniowie, robotnicy przymusowi i jeńcy wojenni – mówi. Zapewnia, że informacje o ich śmierci w Arado są dobrze znane. Krótko po wojnie niedaleko byłego podobozu w Kamiennej Górze ekshumowano ponad 200 ciał. – Wiemy także, że ciągle ktoś ginął podczas drążenia chodników. Zwłoki ofiar były natychmiast przewożone do Gross-Rosen i palone w krematorium. Tych osób nie zapisywano w rejestrach, dlatego nie znamy ich dokładnej liczby – wyjaśnia dr Sula.
Czy o to chodzi?
Dzień po „Halloween w Arado” na jego terenie zorganizowano kolejną akcję. Każdy mógł zapalić znicz upamiętniający ofiary katorżniczej pracy. To pierwsza taka akcja, od kiedy można zwiedzać kompleks Arado. Dr Dorota Sula uważa, że to działanie autopromocyjne. – Takie miejsca jak Włodarz pod Wałbrzychem czy właśnie Arado w Kamiennej Górze należą do osób prywatnych, więc muszą na siebie zarabiać. Nietuzinkowe pomysły są na to sposobem. Tylko czy naprawdę o to chodzi w pielęgnowaniu historii? •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się