Czeski turysta czasami ma do nas kilka kilometrów. Niemiecki - najmniej kilkadziesiąt. Tych drugich jest zresztą znacznie mniej. Ale tablice informacyjne w naszych kurortach najczęściej są dwujęzyczne: polsko-niemieckie.
Nie trzeba być wybitnym obserwatorem, żeby po kilkudniowym pobycie w Szklarskiej Porębie czy Karpaczu spostrzec, że czeskich turystów traktuje się u nas... mniej poważnie. Chyba trudniej im trafić pod właściwe adresy, dowiedzieć się o godziny otwarcia wyciągów czy znaleźć parking, bo informacji na te tematy w ich języku jest jak na lekarstwo.
Co innego Niemcy. Ci mogą się czuć w Karkonoszach prawie jak u siebie. Nie tylko pomagają im w tym napisy po niemiecku, ale także w większości niemieckojęzyczni przewodnicy i właściciele pensjonatów, którzy zresztą swoje domy też często nazywają po niemiecku.
Wiem, wiele z nich nawiązuje do przedwojennej tradycji tych terenów. Jednak jest coś zastanawiającego, dlaczego Czechów traktujemy lekceważąco. Przecież co roku przyjeżdża ich do nas znacznie więcej niż Niemców.
Zastanawiające jest także, że Niemców jest znacznie mniej niż Polaków w Harrachovie, Szpindlerowym Młynie czy Rokytnicy. A mimo to tabliczki informacyjne są tylko po czesku i niemiecku.
Opowiadali mi znajomi, jak usiedli w restauracji w Harrachovie czteroosobową rodziną na obiad. Kelner, który udawał, że słowa po polsku nie rozumie, na jednej tacy przyniósł im zamówienie i... rachunek. Aluzja czytelna i niegrzeczna. W drzwiach czekali już Niemcy z wycieczki. Widać było, że czuli się tu prawie jak u siebie.
Nie trzeba być wybitnym obserwatorem, żeby po kilkudniowym pobycie po czeskiej stronie spostrzec, że polskich turystów traktuje się tam... mniej poważnie.