Politycy zwykli przed wyborami popadać w niezwykłą aktywność. Może gdyby wybory do Parlamentu Europejskiego odbyły się tydzień później, kandydaci musieliby zrobić coś konkretnego dla podtopionych ludzi. Niestety, uciekli przed burzą.
Kiedy bezduszny front atmosferyczny przewala się nad naszymi głowami, zalewając domy i ulice, grożąc dobytkowi zwykłych ludzi, na pomoc śpieszą im inni zwykli ludzie: sąsiedzi, strażacy, ochotnicy. Zabezpieczają wały, noszą worki z piaskiem, własnymi samochodami wożą ciężki sprzęt i kanapki dla walczących z żywiołem.
Na drugim miejscu są ci, dla których obrona zagrożonych ludzi i domów jest obowiązkiem: samorządowcy, wyspecjalizowane służby i... politycy. Ci sami, którzy tak lubią powtarzać, że dla nich liczy się najbardziej nasze dobro. Nasze, czyli tych, co w potrzebie. Pokazali nieraz, że jak im zależy na głosach, to potrafią pomóc.
Teraz w potrzebie są mieszkańcy nadrzecznych miejscowości. Ich domy, pola, domy, a czasami ich życie. Mam wrażenie (poparte doświadczeniem wszystkich poprzednich kampanii politycznych), że gdyby wybory do Europarlamentu odbyły się w nadchodzącą, a nie ubiegłą niedzielę, dla osób zagrożonych powodzią można by było zrobić wiele więcej. Bo to, że nie otrzymają dostatecznej pomocy, każe mi przypuszczać empiryczna wiedza, wywiedziona z poprzednich powodzi.
Synoptycy i sztaby antykryzysowe uprzedzają, że najgorsze nawałnice jeszcze przed nami i nikt, kto mieszka nad jedną z dolnośląskich rzek, od zagrożenia nie ucieknie. No, chyba, że jest politykiem z mandatem europarlamentarzysty w kieszeni.