Nie pokazać im, że się boję...

Roman Tomczak Roman Tomczak

publikacja 13.12.2017 05:00

"Tak dobiegli do kościoła św. Barbary, patronki górników. Bezradni zomowcy nie weszli do środka. Zaraz potem ks. Gniatczyk odprawił tu Mszę św. Na białym obrusie ołtarza, jak wyrzut wobec władzy, ktoś rzucił łuski po nabojach"...

Nie pokazać im, że się boję... Fragment wystawy przygotowanej m. in. ze zbiorów IPN opowiadającej o stanie wojennym na terenie Dolnego Śląska. Roman Tomczak /Foto Gość

Mija właśnie 36 lat od dnia, kiedy decyzją Rady Państwa komunistyczne władze wprowadziły w Polsce stan wojenny. Prawie dwa lata jego obowiązywania przyniosły mnóstwo tragedii, bólu i ogromnego poczucia straty.

Ale mimo aresztowań, szykan i zastraszania, Polacy nie zwątpili w sens walki o wolną Polskę. Nie inaczej było na Dolnym Śląsku, a zwłaszcza w Zagłębiu Miedziowym.

Poniżej przypominamy tekst opublikowany w grudniowym numerze "Gościa Legnickiego" w 2006 r. z okazji przypadającej wówczas 25. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. O kulisach pierwszego dnia "wojny" opowiadali wówczas świadkowie i uczestnicy tamtych wydarzeń.

"Stan wojenny w Polkowicach zaczął się tak naprawdę 14 grudnia 1981 roku. To wtedy wybuchły strajki w kopalniach Rudna Zachodnia, Rudna Główna i Polkowice Główne.

Ci, którzy wtedy strajkowali, ci, którzy strajk organizowali i ci, którzy go wspierali, zebrali się po 25 latach w kawiarence parafii p.w. Matki Bożej Królowej Polski.

Przedtem górnicy, kapłani, związkowcy i mieszkańcy Polkowic wysłuchali Mszy św., której przewodniczył niekwestionowany bohater tamtych grudniowych dni, ks. Jerzy Gniatczyk.

Ks. Gniatczyk był w 1981 r. wikarym w parafii św. Michała Archanioła, podówczas jedynej w Polkowicach. 13 grudnia przenocował na plebanii dwóch działaczy zdelegalizowanej kilka godzin wcześniej „Solidarności” - Piotra Serafina i Juliusza Mateńkę.

Pierwszy był wtedy przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” kopalni Polkowice Główne, drugi - rzecznikiem prasowym związku. Później ks. Gniatczyk nie odstępował już na krok ani członków zakładowej komisji i pozostałych górników.

14 grudnia zjechał z nimi na dół, do kopalni. Z samego rana także Mateńko i Serafin wybrali się na kopalnię. Wtedy jeszcze nie była tak restrykcyjnie pilnowana. Zresztą wejście ułatwił im ówczesny dyrektor Polkowic Głównych, Bogusław Kostka.

- Poszedłem prosto do cechowni, gdzie górnicy szykowali się do zjazdu. Miałem mało czasu. Stanąłem na czymś żeby mnie było widać i powiedziałem to, co ustaliliśmy na początku grudnia w zarządzie regionu - wspomina Piotr Serafin.

Górnicy jednogłośnie postanowili nie zjeżdżać. Rozpoczął się strajk okupacyjny. Oprócz kopalń miedziowych strajkowali pracownicy sąsiednich zakładów. Domagano się zniesienia stanu wojennego i uwolnienia internowanych. Około południa zomowcy otoczyli wszystkie strajkujące kopalnie.

- Zaraz po tym jak milicja i ZOMO zablokowały zakład, przyszedł do nas płk. Pieszczota, wtedy, zdaje się, mianowany komisarzem stanu wojennego na obszar Polkowic - wspomina Juliusz Mateńko.

- Zresztą pułkownik był bardzo grzeczny. Ostrzegł tylko strajkujących, że jeżeli nie ustąpią, to będą winni ofiar ewentualnej konfrontacji -
opowiada.

Pieszczota przychodził jeszcze kilka razy. Za każdym razem nadaremnie. W tym samym czasie naciskano na dyrektora Kostkę, ale już w sposób pozbawiony kurtuazji.

- W KGHM-ie powiedzieli mi wprost: jeśli nie przestaną u ciebie strajkować, zalejemy kopalnię. To był typowy, radziecki sposób rozwiązywania górniczych strajków. Wtedy przestraszyłem się nie na żarty - opowiada ówczesny dyrektor kopalni.

15 grudnia zomowcy szturmowali przylegający do kopalni Zakład Naprawczy Maszyn (ZANAM). Milicja i ZOMO bili z furią robotników. Ci, uciekając na teren sąsiadującej z ich zakładam kopalni, zarażali paniką innych.

- Wtedy, złamani tym widokiem i krzykami napadniętych, poddaliśmy pod głosowanie przerwanie strajku. O kontynuowaniu strajku przeważyły dwa głosy - wspomina Piotr Serafin.

Ci, którzy chcieli nadal strajkować, przeszli wyrobiskami do kopalni Rudna Zachodnia. Cztery kilometry. Szyb zachodni też był otoczony kordonem uzbrojonej milicji. Z jednej jego strony górnicy, z drugiej ich rodziny, bo kopalnię dzieli od miasta kilkaset metrów.

Bez względu na świadków, tutaj szturm także się rozpoczął. Tym razem zomowcy bili z nienawiścią nie tylko w twarze i nogi. Rozszalała milicyjna banda tłukła szyby, wyważała drzwi, niszczyła instalacje. Tego samego dnia dziennik telewizyjny pokazał straty „wywołane przez górników” z Polkowic.

- Po ataku postanowiliśmy wyjść z godnością z kopalni. Ustawieni w szereg, posiniaczeni, zmęczeni, szliśmy ulicą Kopalnianą. Na przedzie
ksiądz - opowiada Juliusz Mateńko.

- Długo tak się nie dało. Kiedy usłyszeliśmy nad głowami świszczące kule zaczęliśmy biec - wspomina.

Kilkuset górników biegło tak przez całe miasto, kładąc jak zboże ogrodzenia przedszkola. Po drodze porzucali pochłaniacze i kaski. Tak dobiegli do kościoła św. Barbary, patronki górników. Bezradni zomowcy nie weszli do środka.

Zaraz potem ks. Gniatczyk odprawił tu Mszę św. Na białym obrusie ołtarza, jak wyrzut wobec władzy, ktoś rzucił łuski po nabojach. Jeszcze tej samej nocy, z 15/16 grudnia, do mieszkań przywódców strajku zapukała Służba Bezpieczeństwa.

- Pamiętam jedno z mojego aresztowania: nie pokazać im, że się boję, panicznie boję - wspominał po latach Juliusz Mateńko.

Później było już tylko internowanie w niedalekim Głogowie. I wigilia Bożego Narodzenia. Najsmutniejsza w życiu. Przepełniona goryczą,
poczuciem klęski i niemocy.

-  Nadzieja przychodziła dopiero później, stopniowo. Z Watykanu, z Radia Wolna Europa, od kolegów - mówi Piotr Serafin, a Juliusz Mateńko dodaje: - System rozłaził się im w palcach, a to było widać nawet zza muru interny.

A dyrektor Kostka? Jego partyjni koledzy z dyrekcji KGHM-u pisemnie nakazali mu zwolnienie z pracy wszystkich strajkujących. Zrobił to. A kilka dni później przyjął ich na nowo, za co sam stracił pracę.

- Było napisane: zwolnić. Nie było napisane: nie przyjmować."