Sześciu wspaniałych

Roman Tomczak

|

Gość Legnicki 31/2012

publikacja 02.08.2012 00:15

Igrzyska olimpijskie. Mimo że jest to jedna z najmniejszych gmin w Polsce, gdzie na 66 km kw. mieszka niespełna 5 tys. osób, to właśnie tu urodziło się i wychowało aż sześciu polskich olimpijczyków. A w kolejce do igrzysk czekają następni.

 Zbigniew Filip Zbigniew Filip
Archiwum UG Czarny Bór

W trwających obecnie 30. Igrzyskach Olimpijskich w Londynie bierze udział ponaddwustuosobowa ekipa polskich zawodników. Nie ma wśród nich nikogo z gminy Czarny Bór. Mało kto pamięta lata, gdy nie wyobrażano sobie zimowej czy letniej olimpiady bez zawodników z miejscowego Melafira. Choć nie wszystkim z nich dane było przywieźć z igrzysk kolorowy krążek, symbol najbardziej prestiżowego ze sportowych sukcesów, to wnosili na sportowe areny prawdziwego ducha walki, zasady szlachetnej rywalizacji, męstwo i poczucie szczerego braterstwa. Czyli to, czego nauczyli się w domu i w klubie, na dolnośląskiej ziemi. Czy lata olimpijskich wyjazdów to przeszłość dla czarnoborskiego Melafira? Z całą pewnością nie, bo młodzi wcale nie są gorsi od swoich starszych kolegów i wciąż czują presję kontynuowania olimpijskiej tradycji.

Braterstwo ponad wszystko

Pierwszymi zawodnikami, którzy z Czarnego Boru pojechali na igrzyska olimpijskie, byli Kazimierz i Józef Lipieniowie. Kazimierz był w Monachium (1972), Montrealu (1976) i Moskwie (1980). Z Montrealu przywiózł złoto. Józef czterokrotnie brał udział w igrzyskach olimpijskich (1968, 1972, 1976, 1980). Na tych ostatnich, w Moskwie, wywalczył dla Polski srebro. To były pierwsze medale w historii polskich zapasów klasycznych. Kazimierz i Józef Lipieniowie urodzili się w 1949 r. w Jaczkowie k. Kamiennej Góry. Kazimierz miał 12 lat, kiedy w Jeleniej Górze zobaczył pierwszą walkę na macie. Kolejne 12 lat trwał pościg za zapaśniczą doskonałością, która doprowadziła go do olimpijskich medali. Walkę o sportowe zaszczyty ułatwił mu braterski gest Józefa. Obaj mieli jednakową wagę i aby ze sobą nie współzawodniczyć, Kazimierz został usytuowany w kategorii naturalnej wagi ciała 62 kg. Brat musiał szukać miejsca w kategorii najczęściej niższej (57 kg), co związane było ze stałym reżimem zbijania wagi. To braterskie poświęcenie raz jeden nie zaszkodziło bliźniakom z Jaczkowa. 13 września 1973 w Teheranie dwaj bracia z Polski, walcząc na dwóch matach równolegle, zdobyli dwa tytuły mistrzów świata w swoich kategoriach. Kazimierz swoje pierwsze kroki zawodnicze stawiał w klubach w Czarnym Borze, Jeleniej Górze i Dębicy. Tam spotkał m.in. Czesława Korzenia i Janusza Tracewskiego (trener kadry narodowej). – Trafił na entuzjastów i fachowców – mówią dziś jego koledzy z maty. – Dopiero w atmosferze gigantycznej pracy, przełomu w treningu zapaśniczym, jaki stosował Tracewski, mógł się w pełni ujawnić największy talent w historii tej dyscypliny sportu w Polsce – mówią. Na igrzyska do Montrealu poleciał jako faworyt. – Niewdzięczna to była rola, szło mi ciężko, ale wygrywałem – opowiadał później. Kolejne igrzyska (1980) przyniosły największy sukces Józefowi (srebrny medal) i były „ostatnim słowem” dla mistrza Kazimierza. Po zakończeniu kariery w Polsce (1981) wyjechał do Szwecji, gdzie walczył, a później trenował. Zmarł 12 listopada 2005 r. w Nowym Jorku.

To był głupi czas

Jan Wojtas urodził się w Witkowie Śląskim w 1966 r. Jego pierwszą miłością i pasją, która trwa do dziś, był biatlon. Zaczął trenować w podstawówce. – Była w niej szkółka narciarska. Od razu się zapisałem. Spodobało mi się bieganie na nartach i strzelanie – wspomina. Po pierwszych sukcesach na zawodach sportowych zainteresował się nim Górnik Wałbrzych, gdzie Wojtas wkrótce się przeniósł. Po Wałbrzychu był jeszcze Atri Wałbrzych i na koniec Melafir Czarny Bór. – To stąd powołano mnie do kadry narodowej na zimowe igrzyska w Albertville w 1992 r. – podkreśla. W Albertville zajął dziewiąte miejsce w sprincie i odległe, 56. ze startu wspólnego. Po dwóch latach ponownie dostał powołanie do kadry na igrzyska w norweskim Lillehammer. – Pojechałem tam znacznie bardziej skoncentrowany niż do Albertville – przyznaje dziś. – Pierwsze igrzyska zawsze są skażone jakimś emocjonalnym szokiem, słabszą koncentracją. Drugi raz człowiek był już obyty, można się było skupić na walce. W Lillehammer Wojtas poprawił się o jedno miejsce w sprincie. Ze startu wspólnego był 67. Mówi, że to była najpiękniejsza przygoda jego życia. Ale niewykorzystana do końca. – To był „głupi” czas. Początek lat 90., w sporcie brakowało pieniędzy na wszystko. Nie wykorzystano naszego potencjału – uważa dziś Wojtas. Między innymi z tego powodu zakończył karierę. Przyjął się do kopalni w Wałbrzychu, ale tę wkrótce zamknięto. Wtedy zdecydował o wyjeździe wraz z rodziną do Niemiec. Dziś mieszka niedaleko Norymbergi. Pracuje w firmie budowlanej jako złota rączka. Regularnie odwiedza Czarny Bór.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.