Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Lot nad strąconym gniazdem

Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.

Lot nad strąconym gniazdem   Akcja ratownicza rozpoczęła się w kilkanaście minut od katastrofy. Pierwsi byli na miejscu strażacy, później karetki pogotowia i ratownicy górniczy Henryk Przondziono /Foto Gość - Podjeżdżały i odjeżdżały jak taksówki - mówi. - Otwierały się drzwi, wysiadali lekarze czy ratownicy, brali rannych nie pytając o nic, pakowali do środka i - odjazd! Taksówki zresztą także wywoziły ludzi. Bezpłatnie. Szacunek! Mnie też chcieli zabrać. Nie pozwoliłem. Tam byli ciężej ranni - wspomina.

Pamięta, jak do karetki podbiegł gość w czarnym płaszczu, pokazując lekarzom na miejsce, skąd mają zabrać rannego. Przy pierwszym słowie z ust buchnęła mu krew. Nikt już nie patrzył gdzie miał wycelowaną rękę. Wciągnęli go do karetki, odjechali na sygnale. Kociubie opatrzono rękę i nakazano zgłosić się do lekarza. Wtedy dopiero, wspomina pan Zbigniew, zaczęły do niego docierać wołania o pomoc tych, co zostali w gruzowisku.

- Wrzaski, walenie w konstrukcje, złorzeczenia. Niedaleko mnie człowiek, mąż, który wydostał się na zewnątrz. Nerwowo dzwonił do rodziny. W środku zostali żona i syn. Dzwoni raz, dzwoni drugi, trzeci... Nikt nie odbiera. Za każdą kolejną próbą najgorsze przeczucia krzepną w bezradną rozpacz.

Nie pójdę!

Ludzie ocaleni z katastrofy sami pchają się z powrotem. Na wyścigi z ratownikami wciskają się w szpary i dziury. Tylko, w przeciwieństwie do ratowników, nie mają na sobie żadnego sprzętu ochronnego. Mają za to najlepszą wiedzę, gdzie szukać. Dlatego ratownicy biorą ich w opiekę, zamiast wyganiać z miejsc, gdzie ciągle wszystko jeszcze trzeszczy.

- Hodowca ze Strzelec polskich uratował w ten sposób kolegę, bo był przy nim pierwszy, przed ratownikami - mówi Kociuba. Ale nie wszyscy ładują się bez opamiętania pod poskręcane blachy. Są tacy, co nie ruszyli się z miejsca. Patrzą tylko w tamtą stronę z przerażeniem i lękiem, który odebrał im władzę w nogach.

- Bali się. Bardzo się bali. Mówili wprost: nie pójdę. I nie poszli. Choć tam, w zawalisku, być może ich rodziny, na pewno ptaki - opowiada Zbigniew Kociuba. To był pierwszy sygnał, że poszkodowani w katastrofie, to nie tylko ci z połamanymi nogami, rozbitymi głowami, zwichniętymi kostkami i pozdzieraną skórą.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy